Nie jestem specjalną fanką Johna Lennona, ani zespołu The Beatles. Owszem, nie raz i nie dwa nuciło się pod nosem ich najbardziej znane piosenki, ale na zasadzie chwilowego zauroczenia rytmem czy tekstem. W sumie chyba wobec żadnego artysty nie mogę powiedzieć, żebym była fanką. Przynajmniej nie w tym znaczeniu jakie wyłania się ze zbioru listów, pocztówek i karteluszek jakie wypisywał John Lennon, a które zebrał w całość i fajnie objaśnił Hunter Davies (fan wg tej pozycji to ktoś kto nie żałuje grubych pieniędzy dla skrawka papieru na którym artysta wypisał listę zakupów..). Jednak sama książka wpisuje się w mój dziwny okres zainteresowania biografiami, wspomnieniami, a zatem i listami. Życiowe historie bywają niejednokrotnie znacznie ciekawsze niż te, które powstawały w wyobraźni pisarzy. Ale cóż, nie tym razem, a przynajmniej nie do końca. Zebrane w tej niebagatelnej pozycji (wzbudza podziw już rozmiarem) listy, pocztówki i karteczki są ułożone chronologicznie, począwszy od okresu dzieciństwa, z pierwszymi, niemalże kaligraficznymi wypowiedziami pisemnymi, po ostatni autograf, udzielony tuż przed śmiercią w grudniu 1980 roku, a w związku z tym podzielone zostały na kolejne etapy życia i kariery Jona Lennona. Wszystkie te listy, oraz uzupełniające opisy Daviesa stanowią na pewno ciekawy kawałek historii zarówno powstawania zespołu The Beatles, jego rozłamu, a w końcu twórczości artystycznej wraz z Yoko Ono. Wydaje mi się że dla fana czy to zespołu czy samego Lennona jest to pozycja obowiązkowa.
Same listy (do fanów, rodziny, znajomych, przyjaciół), pocztówki (do wszystkich chyba) oraz karteczki (te już skierowane do osób pracujących dla Lennona, jak np. jego wieloletni szofer) są świadectwem niezwykłego charakteru Lennona. Potrafił bawić się słowem (with dressed fishes zamiast with best wishes), pozorować pismo człowieka ubogiego w słownictwo, żartować z samego siebie, czy z sytuacji w jakich się znajdował, nawet jeśli chwilami były kłopotliwe. Pisał nieco chaotycznie, nieco patetycznie, czasami wplatając w to dziwne porównania, czasami zmieniając temat ze zdania na zdanie. Chimeryczny, chaotyczny, charyzmatyczny. Na pewno. Nie wiem czemu jednak czyta się te listy bez jakichś większych emocji. Niby są interesujące, a jednak brakuje im jakiejś ikry. Niby kawałek historii czyjegoś życia, a jednak niespecjalnie mnie ta historia zainteresowała. Ot otworzyłam, przeczytałam, zamknęłam i..(?)
Plusów sama książka ma bardzo wiele. Jest pięknie wydana. Każdy list został sfotografowany, obok zaś zdjęcia oryginału zostało umieszczone tłumaczenie. Wydanie jest przejrzyste i czytelne. Mimo gabarytów i objętości - całkiem lekkie. Opisy Daviesa wiele wnoszą i wiele wyjaśniają, ponieważ listy jak to z nimi bywa, często są wyrwane z kontekstu. Ale czegoś w nim brakuje. Może na przykład tego, że gdy Davies pisze o jakimś słynnym zdjęciu warto by było je umieścić? Może te wszystkie karteluszki z listami zakupów i rozporządzeniami zajmują zbyt wiele miejsca, a za wiele nie wnoszą do treści? Zbieranie w całość listów i pocztówek to jedno, ale zbieranie list piosenek na koncert, list zakupów, chaotycznych bazgrołów to drugie i już w mojej ocenie zbędne. Charakter pisma Lennona został ukazany w każdej możliwej konfiguracji. Chwilami miałam wrażenie, że część stron została umieszczona w celach estetycznych. Innymi słowy.. Przyjemne czytadło. Miło, między jedną trudną biografią, a drugą, niekoniecznie łatwiejszą, zrobić sobie chwilę oddechu z taką pozycją.
John Lennon. Listy, John Lennon, Hunter Davies, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012
niedziela, 28 października 2012
czwartek, 25 października 2012
"Chcę nauczyć kochać i rozumieć" - o Januszu Korczaku refleksji kilka
Ilekroć, odłożywszy książkę, snuć zaczniesz nić własnych myśli, tylekroć książka cel zamierzony osiąga. Jeśli szybko przerzucając karty - odszukiwać będziesz przepisy i recepty, dąsając się, że ich mało — wiedz, że jeśli są rady i wskazówki, stało się tak nie pomimo, a wbrew woli autora.*
Co ty wiesz o Korczaku?
W zamierzłych czasach..Gdy jeszcze miałam lat dwadzieścia parę, a potwór zwany komputerem był mi obcy, zaś sieć zwana dziś internetem w ogóle czarną magią, o czytanych książkach pisałam niczym grzeczna uczennica lekcje w kajecie, w specjalnie do tego przeznaczonym zeszycie w kratkę. Z zeszytu zrobiły się dwa zeszyty, potem trzy.. Dziś mam całą torbę takich notatników, w których można znaleźć maczkiem spisane uwagi, streszczenia dla własnej pamięci słabej i refleksje po każdej czytanej lekturze. A wyglądało to na przykład tak:
I tak jestem w posiadaniu 8 takich stron A4 pisanych pismem ręcznym własnym, dziś ledwie rozpoznawalnym dla mnie samej, notatek po lekturze książki Korczaka Jak kochać dziecko. Jednak Korczak w moim życiu pojawił się dużo wcześniej. Jeszcze jako dziecko słuchałam różnych opowiadań o tym, jakim był wspaniałym człowiekiem. W latach okupacji mój dziadek, kilkuletni smyk wówczas, stracił rodziców, a rodzeństwo wraz z nim rozparcelowano po różnych sierocińcach. To niezwykle traumatyczne przeżycie rzadko było przez dziadka wspominane, ale nie wiedzieć czemu historia o pobycie w sierocińcu u sióstr, jak to dziadek wspominał, pokrywała się jednocześnie z opowieścią o Korczaku. Choć może być tak, że moja pamięć płata mi jakiegoś figla. Niezależnie od tego Korczak był u nas w domu wspominany dość często. Prosty człowiek, a bohater. Wielki, wspaniały. Niesamowity. Padały rożne określenia, ale każde było pełne szacunku i jakiegoś takiego żalu. "Takich ludzi już nie ma" powiedział mi kiedyś dziadek. Sam zresztą pieniacz potworny, daleki od spokoju czy pedagogicznych umiejętności. Ale mam bolesne przeczucie, że miał rację. Bo kto dziś traktuje dzieci z taką powagą i czułością? kto dziś wyjaśni matce- nie, dziecko nie jest twoje, nawet w ciąży ono nie jest twoje? kto dziś rozumie jaką indywidualnością jest każde dziecko? No i czy ktoś poszedłby z gromadką cudzych dzieci umierać razem z nimi?
Wracając jednak do pytania.. "Co ja wiem o Korczaku?" które zadałam sobie, gdy dowiedziałam się o tym, że rok 2012 został ustanowiony przez sejm Rokiem Janusza Korczaka - wiedziałam niewiele. To co napisałam powyżej, plus znajomość eseju Jak kochać dziecko, którego strony swego czasu przewertowałam kilkadziesiąt razy. Znałam pobieżnie jego biografię, znałam parę filmów, których jednak dziś za wiele nie pamiętam. Zaczęłam się zastanawiać, czy to, że wczytam się w jego życiorys zmieni utworzony dawno temu obraz jego sylwetki w mojej głowie. Zamówiłam w bibliotece książkę Joanny Olczak Ronikier, zagłębiłam się w swoje notatki, przeczytałam szczegółowy życiorys. Nie, póki co bez zmian. Obraz dobroci i łagodności ciągle tkwi w moich myślach, a w sercu nadal tkwi ogromny żal na samą myśl. Że był. Że tak ukochał że nie zostawił dzieci samych w ich ostatniej, najtrudniejszej podróży. Że takich ludzi już nie ma..
Próba biografii Joanny Olczak - Ronikier
Nie da się jednak ukryć, że Joanna Olczak - Ronikier wprowadziła do tego obrazu kilka nowości. Rozszerzyła moją wizję o dodatkowe, kluczowe elementy związane z jego życiem, sposobem myślenia oraz bycia. Tym jak traktował dzieci, ale również tym, jak traktował samego siebie.
Henryk Goldszmit, który dla potomności chyba na zawsze zostanie Januszem Korczakiem, przeżył w dzieciństwie rzecz przejmującą dla każdego dziecka. Najpierw rzadkie i chłodne zainteresowanie ze strony ojca, a wreszcie jego chorobę, a potem śmierć. Tylko ktoś kto przeżył coś podobnego jest w stanie zrozumieć jak boleśnie odbija się to na całym życiu i jak bardzo wpływa na sposób postrzegania samego siebie. To co przeżyjemy w dzieciństwie pozostaje niczym piętno, szczególnie, gdy nie należy do najszczęśliwszych zdarzeń. Dawno nie odczuwałam takiego powinowactwa dusz, ponieważ sama również straciłam ojca we wczesnym dzieciństwie i również borykałam się z poszukiwaniem w samej sobie własnej wartości. Jakby ta strat zubożyła mnie w całości, nie tylko pozbawiając rodzica, ale również celowości mojego istnienia. Czytanie więc o Korczaku, jego wypowiedziach było jak czytanie o kimś, kto mógłby być mi bardzo bliski, bo miałby wyrozumiałość jak mało kto wobec tego, co zdarzyło mi się przeżyć. Bo przecież to jak Korczak odbierał potrzeby dzieci miało bezpośredni związek z jego dzieciństwem własnym. I stąd w jego odczuciach dziecko miało prawo do równego traktowania, do prawa do głosu, do możliwości sprzeciwienia się karze. Takie właśnie zasady wprowadził do obydwu domów dziecka jakie przyszło mu prowadzić, zarówno Domu Sierot, jak i Naszego Domu. Dlaczego jednak nigdy sam nie założył rodziny? Skąd taki wybór, żeby pozostać samotnym? Autorka sugeruje, że być może pierwsze erotyczne doświadczenie z lat młodości, które zakończyło się niechcianą ciążą i stąd fatalnymi wspomnieniami, spowodowało, że Korczak nie chciał więcej zaznawać tego typu relacji z kobietami. To i być może jeszcze obawa przed genetycznym obciążeniem chorobą psychiczną? Tego do końca niestety nie wiadomo, ponieważ Korczak rzadko się wypowiadał o swoich sprawach intymnych. Jeżeli już to w kontekście samotności ogólnej, życiowej, szczególnie już związanej z pogubieniem się w sensie własnych działań. Ale to nastąpiło później.
W młodości Korczak był pełen ideałów. Wierzył w świat w którym w zgodzie mogą koegzystować Żydzi i Polacy. W świat, w którym może triumfować tolerancja, miłosierdzie wobec bliźniego, wyrozumiałość. Zarówno historia, jak i działania ludzkości szybko zaczęły weryfikować te ideały. Pod koniec XIX wieku oraz na początku wieku XX, gdy powoli Polska zmierzała do odzyskania niepodległości, krwawo zresztą okupionej, bardzo często na ulicach polskich miast trwały zamieszki, podczas których atakowano Żydów, żydowskie sklepy. Przezywano żydowskie dzieci. Rzucano kamieniami. Żyd ogólnie podsumowując, to był ktoś gorszy, ktoś komu można dokuczać i traktować go z góry. Obciążone zasadami judaizmu żydowskie dzieci nie mogły zareagować równie agresywnie. Pozostało im więc uciekać, żeby obronić się przed atakami. W rezultacie żydowskie dzieci uważano za tchórzliwe. Pierwsze doświadczenie Korczaka z dziećmi, podczas słynnych kolonii, które stały się bezpośrednią przyczyną powstania Mośków, Jośków i Sruli oraz Józków, Jaśków i Franków jest zaprzeczeniem tej powszechnej opinii. Żydowskie dzieci, podobnie jak polskie dzieci, przeżywały na tych koloniach najlepsze chwile, przygody życia, choć jedyne co można im było zaoferować to rzeka, łąka i świeże powietrze. Dzieci dysponujące ogromną wyobraźnią na tych łąkach przeżywały wielkie bitwy, szalone zabawy, podczas których nie raz i nie dwa wykazały się odwagą, chęcią pomocy, serdecznością. Otoczone opieką, pozbawione codziennych trosk związanych z biedą, głodem i nieszczęściem zaopatrzone we własne łóżko i kąt, te dzieci mogły być nareszcie sobą. Dziećmi. Bawiącymi się, śmiejącymi, cieszącymi prostą zabawą.
Chociaż projekty na życie były różne, bo zarówno te związane z literaturą, jak i te z ukończoną medycyną, to jednak te związane z dziećmi okazały się ostateczną ścieżką na jaką wszedł Korczak. Bo jako literat mógł dla nich pisać książki, a jako lekarz mógł je wyleczyć z chorób, ale stale myślał - "dobrze, ale co dalej"? Bo potem te dzieci wyleczone wracały do głodu, biedy, nieszczęścia. Ta decyzja okazała się decyzją na całe życie, mimo różnorodnych niepowodzeń, biedy, głodu, wybuchu wojny rosyjsko - japońskiej, do której działań Korczak przymusowo został powołany, zamieszek podczas powstawania niepodległego nareszcie państwa polskiego, a potem II wojny światowej i przeniesienia Domu Sierot do getta. A jednak pedagogiczne powołanie było silniejsze od niego. Choć nie raz i nie dwa przyszło mu zwątpić, poczuć się osamotnionym w tej walce, a nawet odpierać ataki swoich podopiecznych, którzy w pewnym okresie zaczęli mieć do niego żal o czternaście lat względnego dobrobytu, bez przygotowania jednak na brutalną przyszłość, w której nie ma dla nich miejsca zatrudnienia, ani zamieszkania.
Dla wielu rodziców aktem heroizmu jest wychować dwoje, troje dzieci. Jak zatem nazwać wychowywanie setki, dwóch setek dzieci? Nadawanie tym dzieciom rangi ważności, traktowanie każdego indywidualnie, budowanie swoistego domu, gdzie on jest ojcem a Stefania Wilczyńska, wieloletnia współpracownica.. nie, to brzmi źle - wieloletnia oddana przyjaciółka, oddana jemu i dzieciom, pełniła funkcję swoistej matki. Choć zasadniczo różni, szczególnie w poglądach, ona skrajnie areligijna, on uznający zasadność odbywania świąt religijnych i uczenia dzieci modlitw, stanowili niezwykłą drużynę. On stworzył zasady funkcjonowania Domu Sierot, ona ja razem z nim wdrażała w życie. I tak w tym niezwykłym miejscu powstał sąd dziecięcy, gdzie można było wnieść skargę, gdy ktoś skrzywdził, niesprawiedliwie ukarał, nawet jeśli karę wymierzył pedagog, powstawały swoiste zakłady o zmianę zachowania ("będę się bił tylko raz w miesiącu!"), zadania dzielone równo (skarpetki uczyły się cerować wszystkie dzieci, niezależnie od płci!), dbanie o dietę i o gimnastykę, czytanie bądź opowiadanie bajek. Dbanie w szerokim tego słowa rozumieniu. W myśl zasady, że nie tylko ciepła strawa i dach nad głową mają znaczenie. I choć Dom Sierot mógł dzieciom zapewnić tylko czternaście lat tych starań, to jednak biedne, nieszczęśliwe dzieciaki, otrzymały dzięki działaniom Korczaka namiastkę prawdziwego domu.
Ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Znamy ją zapewne wszyscy, jej zwieńczeniem jest wagon, jadący do Treblinki, wypełniony po brzegi dziećmi i opiekunami Domu Sierot. Jednakże jest w tym nuta szczęśliwego zakończenia, przynajmniej dla samego Korczaka. Odbył ze swoimi dziećmi ostatnią drogę, co było dla niego zupełnie naturalne. Pomagając im wkraczać w życie, pomógł im także zmierzyć się ze śmiercią.
Po lekturze
Refleksji miałam wiele. Od tych skrajnych, związanych z gwałtownymi emocjami przy lekturze o getcie oraz postępującej eksterminacji narodu Żydowskiego, do tych związanych z pedagogiką, wychowywaniem dzieci, byciem opiekunem - wychowawcą. Refleksje te były na ogół gorzkie. Mimo, że mamy XXI wiek, społeczeństwo w dużej mierze wykształcone, nadal mamy przypadki braku wyrozumiałości dla wieku dziecięcego. Dla dziecięcego rozumienia świata. Nadal traktuje się dzieci jako istoty niższej kategorii, którymi należy rozsądnie pokierować, wpoić odpowiednie rzeczy, ale słuchać dzieci, dbać o ich rozwój emocjonalny, traktować nie jak dziecko, a jak człowieka.. Myślę, że to nadal umiejętność, której trzeba nabyć. Koniecznie. Dlatego warto czytać Korczaka. Nie po to, jak napisałam w cytacie z jego najbardziej znanego dzieła Jak kochać dziecko, żeby otrzymać gotowe recepty i rady, ale po to, by go wysłuchać, ponieważ ma wiele mądrego do powiedzenia. Ponieważ nabył wiedzę przez lata doświadczeń w wychowywaniu dzieci. Ponieważ był wspaniałym pedagogiem i warto się od niego uczyć.
Korczak. Próba biografii. Joanna Olczak - Ronikier, W.A.B., Warszawa 2011
* Jak kochać dziecko, Janusz Korczak, Jacek Santorski & CO, Warszawa 1998, str. 7
Co ty wiesz o Korczaku?
W zamierzłych czasach..Gdy jeszcze miałam lat dwadzieścia parę, a potwór zwany komputerem był mi obcy, zaś sieć zwana dziś internetem w ogóle czarną magią, o czytanych książkach pisałam niczym grzeczna uczennica lekcje w kajecie, w specjalnie do tego przeznaczonym zeszycie w kratkę. Z zeszytu zrobiły się dwa zeszyty, potem trzy.. Dziś mam całą torbę takich notatników, w których można znaleźć maczkiem spisane uwagi, streszczenia dla własnej pamięci słabej i refleksje po każdej czytanej lekturze. A wyglądało to na przykład tak:
I tak jestem w posiadaniu 8 takich stron A4 pisanych pismem ręcznym własnym, dziś ledwie rozpoznawalnym dla mnie samej, notatek po lekturze książki Korczaka Jak kochać dziecko. Jednak Korczak w moim życiu pojawił się dużo wcześniej. Jeszcze jako dziecko słuchałam różnych opowiadań o tym, jakim był wspaniałym człowiekiem. W latach okupacji mój dziadek, kilkuletni smyk wówczas, stracił rodziców, a rodzeństwo wraz z nim rozparcelowano po różnych sierocińcach. To niezwykle traumatyczne przeżycie rzadko było przez dziadka wspominane, ale nie wiedzieć czemu historia o pobycie w sierocińcu u sióstr, jak to dziadek wspominał, pokrywała się jednocześnie z opowieścią o Korczaku. Choć może być tak, że moja pamięć płata mi jakiegoś figla. Niezależnie od tego Korczak był u nas w domu wspominany dość często. Prosty człowiek, a bohater. Wielki, wspaniały. Niesamowity. Padały rożne określenia, ale każde było pełne szacunku i jakiegoś takiego żalu. "Takich ludzi już nie ma" powiedział mi kiedyś dziadek. Sam zresztą pieniacz potworny, daleki od spokoju czy pedagogicznych umiejętności. Ale mam bolesne przeczucie, że miał rację. Bo kto dziś traktuje dzieci z taką powagą i czułością? kto dziś wyjaśni matce- nie, dziecko nie jest twoje, nawet w ciąży ono nie jest twoje? kto dziś rozumie jaką indywidualnością jest każde dziecko? No i czy ktoś poszedłby z gromadką cudzych dzieci umierać razem z nimi?
Wracając jednak do pytania.. "Co ja wiem o Korczaku?" które zadałam sobie, gdy dowiedziałam się o tym, że rok 2012 został ustanowiony przez sejm Rokiem Janusza Korczaka - wiedziałam niewiele. To co napisałam powyżej, plus znajomość eseju Jak kochać dziecko, którego strony swego czasu przewertowałam kilkadziesiąt razy. Znałam pobieżnie jego biografię, znałam parę filmów, których jednak dziś za wiele nie pamiętam. Zaczęłam się zastanawiać, czy to, że wczytam się w jego życiorys zmieni utworzony dawno temu obraz jego sylwetki w mojej głowie. Zamówiłam w bibliotece książkę Joanny Olczak Ronikier, zagłębiłam się w swoje notatki, przeczytałam szczegółowy życiorys. Nie, póki co bez zmian. Obraz dobroci i łagodności ciągle tkwi w moich myślach, a w sercu nadal tkwi ogromny żal na samą myśl. Że był. Że tak ukochał że nie zostawił dzieci samych w ich ostatniej, najtrudniejszej podróży. Że takich ludzi już nie ma..
Próba biografii Joanny Olczak - Ronikier
Nie da się jednak ukryć, że Joanna Olczak - Ronikier wprowadziła do tego obrazu kilka nowości. Rozszerzyła moją wizję o dodatkowe, kluczowe elementy związane z jego życiem, sposobem myślenia oraz bycia. Tym jak traktował dzieci, ale również tym, jak traktował samego siebie.
Źródło zdjęcia |
W młodości Korczak był pełen ideałów. Wierzył w świat w którym w zgodzie mogą koegzystować Żydzi i Polacy. W świat, w którym może triumfować tolerancja, miłosierdzie wobec bliźniego, wyrozumiałość. Zarówno historia, jak i działania ludzkości szybko zaczęły weryfikować te ideały. Pod koniec XIX wieku oraz na początku wieku XX, gdy powoli Polska zmierzała do odzyskania niepodległości, krwawo zresztą okupionej, bardzo często na ulicach polskich miast trwały zamieszki, podczas których atakowano Żydów, żydowskie sklepy. Przezywano żydowskie dzieci. Rzucano kamieniami. Żyd ogólnie podsumowując, to był ktoś gorszy, ktoś komu można dokuczać i traktować go z góry. Obciążone zasadami judaizmu żydowskie dzieci nie mogły zareagować równie agresywnie. Pozostało im więc uciekać, żeby obronić się przed atakami. W rezultacie żydowskie dzieci uważano za tchórzliwe. Pierwsze doświadczenie Korczaka z dziećmi, podczas słynnych kolonii, które stały się bezpośrednią przyczyną powstania Mośków, Jośków i Sruli oraz Józków, Jaśków i Franków jest zaprzeczeniem tej powszechnej opinii. Żydowskie dzieci, podobnie jak polskie dzieci, przeżywały na tych koloniach najlepsze chwile, przygody życia, choć jedyne co można im było zaoferować to rzeka, łąka i świeże powietrze. Dzieci dysponujące ogromną wyobraźnią na tych łąkach przeżywały wielkie bitwy, szalone zabawy, podczas których nie raz i nie dwa wykazały się odwagą, chęcią pomocy, serdecznością. Otoczone opieką, pozbawione codziennych trosk związanych z biedą, głodem i nieszczęściem zaopatrzone we własne łóżko i kąt, te dzieci mogły być nareszcie sobą. Dziećmi. Bawiącymi się, śmiejącymi, cieszącymi prostą zabawą.
Źródło zdjęcia |
Dla wielu rodziców aktem heroizmu jest wychować dwoje, troje dzieci. Jak zatem nazwać wychowywanie setki, dwóch setek dzieci? Nadawanie tym dzieciom rangi ważności, traktowanie każdego indywidualnie, budowanie swoistego domu, gdzie on jest ojcem a Stefania Wilczyńska, wieloletnia współpracownica.. nie, to brzmi źle - wieloletnia oddana przyjaciółka, oddana jemu i dzieciom, pełniła funkcję swoistej matki. Choć zasadniczo różni, szczególnie w poglądach, ona skrajnie areligijna, on uznający zasadność odbywania świąt religijnych i uczenia dzieci modlitw, stanowili niezwykłą drużynę. On stworzył zasady funkcjonowania Domu Sierot, ona ja razem z nim wdrażała w życie. I tak w tym niezwykłym miejscu powstał sąd dziecięcy, gdzie można było wnieść skargę, gdy ktoś skrzywdził, niesprawiedliwie ukarał, nawet jeśli karę wymierzył pedagog, powstawały swoiste zakłady o zmianę zachowania ("będę się bił tylko raz w miesiącu!"), zadania dzielone równo (skarpetki uczyły się cerować wszystkie dzieci, niezależnie od płci!), dbanie o dietę i o gimnastykę, czytanie bądź opowiadanie bajek. Dbanie w szerokim tego słowa rozumieniu. W myśl zasady, że nie tylko ciepła strawa i dach nad głową mają znaczenie. I choć Dom Sierot mógł dzieciom zapewnić tylko czternaście lat tych starań, to jednak biedne, nieszczęśliwe dzieciaki, otrzymały dzięki działaniom Korczaka namiastkę prawdziwego domu.
Ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. Znamy ją zapewne wszyscy, jej zwieńczeniem jest wagon, jadący do Treblinki, wypełniony po brzegi dziećmi i opiekunami Domu Sierot. Jednakże jest w tym nuta szczęśliwego zakończenia, przynajmniej dla samego Korczaka. Odbył ze swoimi dziećmi ostatnią drogę, co było dla niego zupełnie naturalne. Pomagając im wkraczać w życie, pomógł im także zmierzyć się ze śmiercią.
Po lekturze
Refleksji miałam wiele. Od tych skrajnych, związanych z gwałtownymi emocjami przy lekturze o getcie oraz postępującej eksterminacji narodu Żydowskiego, do tych związanych z pedagogiką, wychowywaniem dzieci, byciem opiekunem - wychowawcą. Refleksje te były na ogół gorzkie. Mimo, że mamy XXI wiek, społeczeństwo w dużej mierze wykształcone, nadal mamy przypadki braku wyrozumiałości dla wieku dziecięcego. Dla dziecięcego rozumienia świata. Nadal traktuje się dzieci jako istoty niższej kategorii, którymi należy rozsądnie pokierować, wpoić odpowiednie rzeczy, ale słuchać dzieci, dbać o ich rozwój emocjonalny, traktować nie jak dziecko, a jak człowieka.. Myślę, że to nadal umiejętność, której trzeba nabyć. Koniecznie. Dlatego warto czytać Korczaka. Nie po to, jak napisałam w cytacie z jego najbardziej znanego dzieła Jak kochać dziecko, żeby otrzymać gotowe recepty i rady, ale po to, by go wysłuchać, ponieważ ma wiele mądrego do powiedzenia. Ponieważ nabył wiedzę przez lata doświadczeń w wychowywaniu dzieci. Ponieważ był wspaniałym pedagogiem i warto się od niego uczyć.
Korczak. Próba biografii. Joanna Olczak - Ronikier, W.A.B., Warszawa 2011
* Jak kochać dziecko, Janusz Korczak, Jacek Santorski & CO, Warszawa 1998, str. 7
poniedziałek, 22 października 2012
"(..) człowiek zawsze, zawsze, zawsze jest sam". Drugie podejście do Hłaski
Cóżeś mi uczynił Panie profesorze, tak nękając nas i biednego Hłaskę na zajęciach z Teorii Literatury! Przecież ja na Hłaski opowiadania patrzeć potem nie mogłam, bo mdłości miałam, toteż na egzamin, jak sam Pan pewnie zauważył, przywlokłam biednego Iwaszkiewicza. Też nic nikomu nie winien, ale jakoś tak chciałam dla odmiany zmierzyć się z Tatarakiem, zamiast ciągłego zabijania psa. Szczególnie, że mi to zabijanie potem po nocach się śniło. I w efekcie do Hłaski nie sięgałam od lat wielu.. Zbyt wielu.
Oczekiwanie na jutrzejszą premierę reedycji biografii Hłaski (autor obiecuje trochę świeżości w postaci nowych informacji jakie pozyskał) oraz ostatnia wizyta w bibliotece przywiodły mnie ponownie w cyniczny świat polskiego Jamesa Deana, jak go nazywali mu współcześni. Wzięłam z biblioteki tomik, zawierający powieść Nawrócony w Jaffie i opowiadanie Opowiem wam o Esther, jeszcze z 1974, jeszcze publikowanego w Londynie, jako że Hłasko długo był persona non grata dla polskich władz, które jak wiemy decydowały o tym kto i co jest w Polsce wydawane. Frustrujące, że wtedy Hłaski do kraju nie chcieli wpuścić, mimo starań jego i Agnieszki Osieckiej i innych osób, które poprosił o pomoc. Nie mogłam tego przeżyć, na studiach, gdy czytałam pierwszy raz biografię Hłaski (tę samą, którą jutro Prószyński wyda uzupełnioną), nie mogłam zrozumieć. Nadal ta historia mnie zadziwia.
Nie lubiłam długo Hłaski. Cynicznego, wrednego. Pełnego zatrutych dialogów. W liceum był moją pietą achillesową, za to na studiach zainteresował mnie swoim życiem. Zaczęło się od historii z chrztem, po której Hłasko stał się moim ulubieńcem i którą z upodobaniem lubię wspominać. Znana już historia mówi o tym, że gdy chrzczono 2-letniego Hłaskę, na pytanie czy wyrzekasz się szatana?, chłopiec miał odpowiedzieć nie. Dla mnie to było to coś, ta iskra, która powoduje, że nagle ktoś mnie zainteresuje. I tak zaczytywałam się w ówczesnej wersji Pięknego dwudziestoletniego, bodajże wydanej w 2000 roku. Ale ile było jej wersji, ile uzupełnień, to już niestety nie wiem. Wiem, że Czyżewski, brat cioteczny Hłaski, jako jeden z niewielu bliskich żyjących pisarza, miał największy dostęp do wspomnień, archiwalnych danych czy listów.
Nawrócony w Jaffie to kolejna cyniczna historia o dwóch żigolakach, którzy wykorzystując apetyty seksualne turystek, wikłają scenariusz dla każdego "romansu", bohaterem pobocznym czyniąc psa, psa, który musi zginąć. Wstrząsający banał, który pozwala jednak przetrwać w Izraelu, gdzie imając się różnorodnych prac w oczekiwaniu na kolejną "narzeczoną", jak chociażby wydeptywania "perskich" dywanów, nadal jednak przeżywają dni pełne głodu, bezdomności i nieustającej wędrówki. Ich rozmowy nie są przyjacielskie. Niby podróżują razem i wspólnie działają w kwestiach scenariuszy dla kolejnych randek, to jednocześnie działają wobec siebie jak dwaj wrogowie. Jakby pastwienie się jeden nad drugim, dodawało im sił. Nie ma tu morałów, nie ma żadnych odpowiedzi, choć pojawia się mnóstwo pytań. I kolejne oszustwo w postaci udawanego nawrócenia. Pada więc proste pytanie - co tu może się podobać? Sama nie wiem. Jest tu stały element pojawiający się w całej twórczości Hłaski - zagubienie człowieka. Zagubienie we własnym życiu, we własnej grze, we własnych scenariuszach.
Podstawową formą jaką posługuje się Hłasko jest dialog. Tu dialogi głównie Roberta i alter ego Hłaski, nazwanego zresztą po nazwisku (ale tylko raz) przez fabrykanta fałszywych dywanów perskich. Te dialogi są rozmowami pomiędzy reżyserem (Robertem), który aż kipi od pomysłów jaki romantyczny obraz może wytworzyć jego aktor (Hłasko), który ma za zadanie odegrać główną rolę. Są też statyści w tym "filmie" w postaci grubej kobiety, czy mężczyzny bez nóg. Jest historia, którą tworzą na "oczach" czytelnika. Jednocześnie dając upust całemu swojemu cynizmowi i zakłamaniu. Tyle, że ta historia istnieje tylko w tych dialogach, swoistych didaskaliach do znanej im już i często odtwarzanej sztuki. Jednakże nie ma sztuki. Są tylko ramy tej opowieści, które zaczynają je i kończą w autobusie, podczas kolejnych dialogów.
Opowiadania i powieści Hłaski zaczynają się często w taki sposób, że pozostaje wrażenie, że są kontynuacją jakiegoś poprzedniego wątku. Może z poprzedniego opowiadania? Może z poprzedniej myśli, jaka pojawiła się w powieści? Tu niewątpliwie mamy bohaterów, którzy pojawili się już w Drugim zabiciu psa. Wrażenie kontynuacji bądź niedopowiedzenia pozostaje przez całą lekturę. Tylko pozostaje pytanie, czy niedopowiedziane było Drugie zabicie psa, czy Nawrócony w Jaffie? Tego nie wiem, ale wiem, że chętnie wyciągnę z biblioteki wszystko co dostępne i doczytam, dopowiem, a potem utonę znowu w biografii Hłaski, robiąc tym samym długo odkładane drugie podejście do Hłaski. Panie profesorze, tak z myślą o Panu po trosze :)
Nawrócony w Jaffie. Opowiem wam o Esther. Marek Hłasko, Nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej, Londyn 1974
tytułowy cytat pochodzi z powieści Następny do raju
Oczekiwanie na jutrzejszą premierę reedycji biografii Hłaski (autor obiecuje trochę świeżości w postaci nowych informacji jakie pozyskał) oraz ostatnia wizyta w bibliotece przywiodły mnie ponownie w cyniczny świat polskiego Jamesa Deana, jak go nazywali mu współcześni. Wzięłam z biblioteki tomik, zawierający powieść Nawrócony w Jaffie i opowiadanie Opowiem wam o Esther, jeszcze z 1974, jeszcze publikowanego w Londynie, jako że Hłasko długo był persona non grata dla polskich władz, które jak wiemy decydowały o tym kto i co jest w Polsce wydawane. Frustrujące, że wtedy Hłaski do kraju nie chcieli wpuścić, mimo starań jego i Agnieszki Osieckiej i innych osób, które poprosił o pomoc. Nie mogłam tego przeżyć, na studiach, gdy czytałam pierwszy raz biografię Hłaski (tę samą, którą jutro Prószyński wyda uzupełnioną), nie mogłam zrozumieć. Nadal ta historia mnie zadziwia.
Nie lubiłam długo Hłaski. Cynicznego, wrednego. Pełnego zatrutych dialogów. W liceum był moją pietą achillesową, za to na studiach zainteresował mnie swoim życiem. Zaczęło się od historii z chrztem, po której Hłasko stał się moim ulubieńcem i którą z upodobaniem lubię wspominać. Znana już historia mówi o tym, że gdy chrzczono 2-letniego Hłaskę, na pytanie czy wyrzekasz się szatana?, chłopiec miał odpowiedzieć nie. Dla mnie to było to coś, ta iskra, która powoduje, że nagle ktoś mnie zainteresuje. I tak zaczytywałam się w ówczesnej wersji Pięknego dwudziestoletniego, bodajże wydanej w 2000 roku. Ale ile było jej wersji, ile uzupełnień, to już niestety nie wiem. Wiem, że Czyżewski, brat cioteczny Hłaski, jako jeden z niewielu bliskich żyjących pisarza, miał największy dostęp do wspomnień, archiwalnych danych czy listów.
Nawrócony w Jaffie to kolejna cyniczna historia o dwóch żigolakach, którzy wykorzystując apetyty seksualne turystek, wikłają scenariusz dla każdego "romansu", bohaterem pobocznym czyniąc psa, psa, który musi zginąć. Wstrząsający banał, który pozwala jednak przetrwać w Izraelu, gdzie imając się różnorodnych prac w oczekiwaniu na kolejną "narzeczoną", jak chociażby wydeptywania "perskich" dywanów, nadal jednak przeżywają dni pełne głodu, bezdomności i nieustającej wędrówki. Ich rozmowy nie są przyjacielskie. Niby podróżują razem i wspólnie działają w kwestiach scenariuszy dla kolejnych randek, to jednocześnie działają wobec siebie jak dwaj wrogowie. Jakby pastwienie się jeden nad drugim, dodawało im sił. Nie ma tu morałów, nie ma żadnych odpowiedzi, choć pojawia się mnóstwo pytań. I kolejne oszustwo w postaci udawanego nawrócenia. Pada więc proste pytanie - co tu może się podobać? Sama nie wiem. Jest tu stały element pojawiający się w całej twórczości Hłaski - zagubienie człowieka. Zagubienie we własnym życiu, we własnej grze, we własnych scenariuszach.
Podstawową formą jaką posługuje się Hłasko jest dialog. Tu dialogi głównie Roberta i alter ego Hłaski, nazwanego zresztą po nazwisku (ale tylko raz) przez fabrykanta fałszywych dywanów perskich. Te dialogi są rozmowami pomiędzy reżyserem (Robertem), który aż kipi od pomysłów jaki romantyczny obraz może wytworzyć jego aktor (Hłasko), który ma za zadanie odegrać główną rolę. Są też statyści w tym "filmie" w postaci grubej kobiety, czy mężczyzny bez nóg. Jest historia, którą tworzą na "oczach" czytelnika. Jednocześnie dając upust całemu swojemu cynizmowi i zakłamaniu. Tyle, że ta historia istnieje tylko w tych dialogach, swoistych didaskaliach do znanej im już i często odtwarzanej sztuki. Jednakże nie ma sztuki. Są tylko ramy tej opowieści, które zaczynają je i kończą w autobusie, podczas kolejnych dialogów.
Opowiadania i powieści Hłaski zaczynają się często w taki sposób, że pozostaje wrażenie, że są kontynuacją jakiegoś poprzedniego wątku. Może z poprzedniego opowiadania? Może z poprzedniej myśli, jaka pojawiła się w powieści? Tu niewątpliwie mamy bohaterów, którzy pojawili się już w Drugim zabiciu psa. Wrażenie kontynuacji bądź niedopowiedzenia pozostaje przez całą lekturę. Tylko pozostaje pytanie, czy niedopowiedziane było Drugie zabicie psa, czy Nawrócony w Jaffie? Tego nie wiem, ale wiem, że chętnie wyciągnę z biblioteki wszystko co dostępne i doczytam, dopowiem, a potem utonę znowu w biografii Hłaski, robiąc tym samym długo odkładane drugie podejście do Hłaski. Panie profesorze, tak z myślą o Panu po trosze :)
Nawrócony w Jaffie. Opowiem wam o Esther. Marek Hłasko, Nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej, Londyn 1974
tytułowy cytat pochodzi z powieści Następny do raju
piątek, 19 października 2012
Z pamięci i z wyobraźni.."Kapelusz cały w czereśniach" Oriany Fallaci
Źródło zdjęcia |
Dobrze wiedziałam rzecz jasna,, że pytanie dlaczego-się-urodziłem zadawały już sobie, i to na próżno, miliardy ludzkich istnień, że odpowiedź na nie jest częścią tajemnicy, która nazywa się Życiem. I jeśli chciałabym udać, że ją znalazłam, to musiałabym odwołać się do idei Boga. Tego wybiegu nigdy nie rozumiałam i nie stosowałam. * So do I Mrs. Fallaci! Aczkolwiek nie utożsamiam swojego "kim jestem?" z tym kim byli moi przodkowie (nie, nie i jeszcze raz nie). Jednak w przypadku autorki ten zabieg.. ma swoje historyczno -społeczne uzasadnienie. Jej przodkowie aktywnie brali udział we wszelkich działań powstańczych czy rewolucyjnych. Oriana Fallaci brała udział we włoskim antyfaszystowskim ruchu oporu. Koło historii zatoczyło pełen cykl.
Losy Cateriny, Carla i ich licznej rodziny zostały wiernie odtworzone w części pierwszej tej monumentalnej sagi, a części wszystkich zawiera ona cztery. Tylko i aż cztery. Tylko, bowiem opisywane przez Orianę Fallaci losy rodzinne kończą się wraz ze śmiercią ostatniej opisywanej prababki i niestety nie sięgają do wieku XX (pisanie przerwała śmierć autorki). Aż cztery, bo każda jest tak szczegółowo opisana, że czytelnik zostaje porwany w tę historię w całości, kompletnie zapomina o otaczającym go świecie i przenosi się do świata przodków Oriany Fallaci.
W części drugiej poznajemy gałąź rodzinną od strony matki autorki. Francesco z szalonym błyskiem w oku, który przysięgnie śmierć dwudziestu Algierczykom i Montesserat, która odbędzie długą, samotną podróż, to kolejni bohaterowie tej niezwykłej sagi. Zanim się spotkają każde z nich zazna różnych życiowych niespodzianek i rozczarowań, ale silny charakter obydwojga nie pozwoli im się poddawać w życiowej wędrówce, co sprawiło, że pewnego dnia ich ścieżki się zetknęły a oni się pokochali. A potem pobrali i spłodzili czterech synów na schwał. W ciąży z piątym Montesserat przeżyje przykrą przygodę, ale dzięki tej przykrej przygodzie nareszcie dostaniemy mały przemyt wiadomości z życia samej Oriany. Montesserat wyszła z domu gdy do miasta wkraczały wojska napoleońskie. Była w siódmym miesiącu ciąży i została przez żołnierzy zaatakowana.. Bardzo podobną sytuację przeżyła Fallaci w latach 70-tych, gdy jako dziennikarka przebywała w Wietnamie. Była w siódmym miesiącu ciąży i została zaatakowana przez żołnierzy.. Z obydwu sytuacji obie kobiety zostały wyratowane bez szwanku dla swojego zdrowia. Jedynie dziecko Montesserat zapłaciło za to wysoką cenę rodząc się z kilkoma wadami wrodzonymi.
Oczywiście takich przemyconych wspomnień własnych jest trochę więcej. Jak te z rozmów z dziadkami, opowieściami rodziców, losami kufra Cateriny. Te związane z poszukiwaniem tożsamości Bezimiennego, czy w końcu z wyznaniem na łożu śmierci babci Giacomo. Mimo zatem tego, że większa część sagi poświęcona jest rekonstrukcji losów jej przodków, Oriana Fallaci uchyla też rąbka tajemnic z życia jej rodziny i jej własnego.
Te historie można snuć całymi dniami. Są piękne, misternie i kunsztownie opisane, z miłością, troską i wszelkimi detalami. Nie mam jednak na celu streszczenia całej powieści. Nie dałabym zresztą nawet rady by wykonać tak karkołomne zadanie. Ta powieść jest monumentalna, drobiazgowa, długa. Zbyt długa by ją opowiedzieć, zbyt piękna by to zrobić, bo byłoby ze szkodą dla jej treści. Niewątpliwie interesująca jest każda z czterech części, ale historia zawarta w części czwartej, gdzie pojawia się wątek polski, z mojej perspektywy stała się tą, która nieco przyspieszyła bicie serca.. :)
Nie tylko jednak treść tej książki ma ogromną zaletę. Oprócz tego, że Oriana Fallaci sprawnie operuje łącząc w ciekawą całość, językiem potocznym i literackim, nadając swojej sadze uniwersalny wymiar, jest to również świadectwo niezwykłej i długiej pracy jakiej jej poświęciła. Praca nad tą książką to nie tylko dziesięć lat poszukiwań w dokumentach, archiwalnych zapisach notarialnych, księgach urodzeń, rekonstruowania rodzinnych opowieści, ale również podróże do miejsc, o których w książce opowiada. Dzięki temu zapis z każdej podróży jej przodków jest jeszcze bardziej malowniczy, bo na tyle, na ile to było realne, oddany w sposób możliwie najwierniejszy. Dodatkowo szczegółowy zapis tła historycznego, nie tylko związanego z burzliwym okresem wojen napoleońskich, wojną secesyjną (część akcji dzieje się w Stanach), rewoltami i powstaniami (także w Polsce), ale również związanego z obyczajowością tamtych czasów, obowiązującym kanonem reguł i zachowań, od stroju po konieczność stosowania się zasad wyznania w jakim zostali wychowani poszczególni bohaterowie (niejednokrotnie bardzo restrykcyjnym, niszczącymi życie).
![]() |
Źródło zdjęcia |
Kapelusz cały w czereśniach, Oriana Fallaci, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
* str. 7
wtorek, 16 października 2012
:)
Ponieważ pochłonęła mnie bez reszty swoją treścią..
a tej treści ma zaledwie 820 stron..
w czym oczywiście Bruno stara się nie przeszkadzać..
Jestem chwilowo odcięta od rzeczywistości, do której przemocą się na chwilę wyrwałam, żeby zostawić znak życia..;)
a tej treści ma zaledwie 820 stron..
w czym oczywiście Bruno stara się nie przeszkadzać..
Jestem chwilowo odcięta od rzeczywistości, do której przemocą się na chwilę wyrwałam, żeby zostawić znak życia..;)
piątek, 12 października 2012
Najmniejszy oddział świata
Długo odkładałam obejrzenie tego filmu. Jednakże po Poniedziałkowych dzieciach coś mnie wzięło, coś natchnęło, coś wywróciło do góry nogami pamięć. Dlatego dziś po prostu usiadłam przed komputerem, otworzyłam stronę tvnplayer i obejrzałam. Płakałam. Cieszyłam się. Odezwało się mnóstwo emocji. Beats of freedom.
Mam kilka "ale". Za mało Hołdysa. Za mało Lady Pank. Zabrakło tego ważnego albumu. Najważniejszego! "Świnie". Morawski, Waglewski, Hołdys i Nowicki. Najmniejszy oddział świata był moją pieśnią bojową gdy dorastałam, choć płytę znalazłam 8 lat po tym jak zespół przestał istnieć. I uwierzcie, inaczej się jej słuchało, tej płyty winylowej niż teraz jakiejkolwiek płyty CD. Sama płyta miała niesamowite zdjęcie na okładce, a teksty piosenek były wypisane na zwykłej maszynie do pisania. Ludzki pies stał się przyczyną mojej pisaniny. Dziś zostały z tego dwa zeszyty zabazgrane poezją. Leżą w szufladzie, zamknięte na cztery spusty. Tak naprawdę czasami myślę, że teksty z tej płyty miały na mnie ogromny wpływ. I dodawały mi sił. Bo okres dorastania miałam trochę przekichany. Tęskniłam za ojcem, nie układało się w domu. Częste wojny i kłótnie, częste wizyty policji. Więc słowa z Najmniejszego oddziału świata miały dla mnie podwójne znaczenie.
najmniejszy oddział świata
nie mamy broni ani żadnych szans
żyjemy w lesie, który nie jest nasz
pokój jest
a wojna trwa
nie mamy broni ani żadnych szans
nie mamy dzieci, co obronią nas
najmniejszy oddział świata ...ty i ja...
dobrze jest
i słychać płacz
nie mamy broni ani żadnych szans
nie mamy broni ani żadnych szans
mieszkamy w lesie, który nie jest nasz
pokój wre
a wojna trwa
do snu zaśpiewam tobie "Summertime"
Mam kilka "ale". Za mało Hołdysa. Za mało Lady Pank. Zabrakło tego ważnego albumu. Najważniejszego! "Świnie". Morawski, Waglewski, Hołdys i Nowicki. Najmniejszy oddział świata był moją pieśnią bojową gdy dorastałam, choć płytę znalazłam 8 lat po tym jak zespół przestał istnieć. I uwierzcie, inaczej się jej słuchało, tej płyty winylowej niż teraz jakiejkolwiek płyty CD. Sama płyta miała niesamowite zdjęcie na okładce, a teksty piosenek były wypisane na zwykłej maszynie do pisania. Ludzki pies stał się przyczyną mojej pisaniny. Dziś zostały z tego dwa zeszyty zabazgrane poezją. Leżą w szufladzie, zamknięte na cztery spusty. Tak naprawdę czasami myślę, że teksty z tej płyty miały na mnie ogromny wpływ. I dodawały mi sił. Bo okres dorastania miałam trochę przekichany. Tęskniłam za ojcem, nie układało się w domu. Częste wojny i kłótnie, częste wizyty policji. Więc słowa z Najmniejszego oddziału świata miały dla mnie podwójne znaczenie.
najmniejszy oddział świata
nie mamy broni ani żadnych szans
żyjemy w lesie, który nie jest nasz
pokój jest
a wojna trwa
nie mamy broni ani żadnych szans
nie mamy dzieci, co obronią nas
najmniejszy oddział świata ...ty i ja...
dobrze jest
i słychać płacz
nie mamy broni ani żadnych szans
nie mamy broni ani żadnych szans
mieszkamy w lesie, który nie jest nasz
pokój wre
a wojna trwa
do snu zaśpiewam tobie "Summertime"
Źródło zdjęcia |
"Cienie nad rzeką Hudson" Isaaca Bashevisa Singera
Najpierw pojawiły się fragmenty. Na różnych blogach czy forach. Potem chciałam poznać całość. A wtedy okazało się, że książkę ciężko zdobyć, ponieważ jest dostępna jedynie w formie audiobooka. Jako że ja słuchacz jestem żaden, a bez papieru pokrytego drukiem czuję się zagubiona jak dziecko we mgle, słuchanie owego audiobooka, jak zresztą próby z każdym innym, skończyło się fiaskiem. Gdy udało mi się powieść upolować w bibliotece (miesiąc czekania, rezerwacja, wyczekiwanie na powiadomienie, że poprzedni czytelnik ją już zwrócił, wrrr) natychmiast przystąpiłam do czytania. I nie wiem, może ten przygnębiający klimat, może kiepski początek może zdrada małżeńska na którą jestem wyczulona, w każdym razie początek lektury nie był najlepszy i po dwustu stronach porzuciłam powieść Singera na rzecz innych książek. W końcu jednak termin biblioteczny zaczął gonić, ciekawość wróciła i nie wiem kiedy przepadłam w fabule "Cieni nad rzeką Hudson". Teraz mogę z czystym sercem powiedzieć, że jest to niesamowita powieść, choć nie wszystkie wybory życiowe bohaterów są dla mnie zrozumiałe. Na pewno jednak ich tło, źródło może choć trochę ich usprawiedliwić.
Wszystko zaczyna się w nowojorskim mieszkaniu Borysa Makarewa, u którego zebrali się goście. Jest grudzień 1947 roku, zima, za oknem pada śnieg. Dla Borysa bloki, które widać z okna jego mieszkania do złudzenia przypominają mu Warszawę. W ten oto sposób trafiamy w środowisko zamerykanizowanych Żydów, których z dotychczasowych miejsc zamieszkania, głównie z Polski, wygnał Hitler i jego plan całkowitej zagłady. Część z nich umknęła rzezi, część przetrwała w obozach, część była świadkiem zagłady ich bliskich. I choć udało im się przeżyć, próby by wrócić do normalnego życia, do jako takiej normalnej codzienności zdają się spełzać na niczym. Choć pozornie wydaje się, że jest inaczej. Pracują, robią karierę, zawierają związki małżeńskie, próbują podtrzymywać swoją kulturę i wiarę na amerykańskiej ziemi. Jednak w duszy przeżywają ogromne rozterki, rozdarcia, wątpliwości odnośnie swojej własnej wiary w Boga.
Plejada postaci i ich losów w tej powieści jest bogata. Główne wątki jednak obracają się wokół córki Borysa Makarewa, Anny, oraz Hertza Davida Greina, niegdyś jej nauczyciela, a obecnie żonatego ojca dwójki dzieci. Anna, dwukrotna mężatka, aktualnie w związku ze Stanisławem Lurią, podczas tego pamiętnego spotkania w mieszkaniu jej ojca, bez skrępowania czyni Greinowi awanse. To właśnie od tego momentu tę dwójkę ogarnie swoiste szaleństwo namiętności, które pociągnie za sobą wiele cierpienia. Wybuchnie, niczym płomień, spalając po drodze męża Anny, Lurię, który umiera po kilku tygodniach od odejścia Anny, wykończony emocjonalnie i fizycznie zaznawanym cierpieniem, a także Leę, żonę Greina, u której dość szybko zostanie wykryty rak piersi. Jednakże jak to z płomieniem gwałtownym i ogromnym bywa, jak szybko wybucha, tak równie szybko gaśnie. Zadanego cierpienia jednak nie sposób już cofnąć.
Jest wśród postaci również profesor Shrage, który nie może zapomnieć swojej żony, Edzi, lekarz Salomon Margolin, któremu przyjdzie podjąć bardzo trudną decyzję życiową, Fryda, która w końcu zgodzi się zostać żoną Borysa Makawera i urodzi mu syna i wiele innych, wspaniale opisanych postaci. Można by o tym opowiadać bez końca, ponieważ każda z tych postaci jest jak prawdziwa, żywa istota. Portrety psychologiczne są niesamowicie wiarygodne, ich losy angażują czytelnika w pełni, każda trudna decyzja wywołuje emocje.
To co przykuło moją uwagę najbardziej to żaden z bohaterów, ale rozmowy, jakie ze sobą prowadzili oraz wewnętrzne przemyślenia Jest w nich ogromny ból i rozterka, jest lęk że wiara, która była fundamentem ich życia, może zaniknąć, bo jest źle przekazywana kolejnym pokoleniom. Jest też lęk że Boga, w którego wierzą, tak naprawdę nie ma. Bo co robił Bóg, gdy umierało sześć milionów ludzi? Jak mógł spokojnie na to wszystko patrzeć? Domyślam się, że dla osób wierzących to musi być okropne poczuć takie zwątpienie. Jednak część z nich ze swoistą ulgą odsuwa się od swojej wiary, ale część w niej szuka ukojenia i uspokojenia. Nie da się ukryć jednak, że czują się w tym wszystkim bardzo nieszczęśliwi. Singer nie daje w tych rozmowach żadnych odpowiedzi, ktoś, kto ma podobne wątpliwości jak bohaterowie nie znajdzie tu przepisu na to, jak żyć dalej. To jest powieść o zagubieniu, o miotaniu się w trudnym życiu. Pięknie napisana. Dodatkowo, dla mnie, niezwykła skarbnica wiedzy o rytuałach religijnych, świętach i zachowaniach Żydów. Na pewno nie wszystkie są reprezentatywne, ale wzbogacają wiedzę laika ogromnie. Mam wrażenie, że jest to jedna z tych powieści, które wypada umieścić na liście "lektura obowiązkowa".
Cienie nad rzeką Hudson, Isaac Bashevis Singer, Muza, Warszawa 2000
źródło zdjęcia |
Plejada postaci i ich losów w tej powieści jest bogata. Główne wątki jednak obracają się wokół córki Borysa Makarewa, Anny, oraz Hertza Davida Greina, niegdyś jej nauczyciela, a obecnie żonatego ojca dwójki dzieci. Anna, dwukrotna mężatka, aktualnie w związku ze Stanisławem Lurią, podczas tego pamiętnego spotkania w mieszkaniu jej ojca, bez skrępowania czyni Greinowi awanse. To właśnie od tego momentu tę dwójkę ogarnie swoiste szaleństwo namiętności, które pociągnie za sobą wiele cierpienia. Wybuchnie, niczym płomień, spalając po drodze męża Anny, Lurię, który umiera po kilku tygodniach od odejścia Anny, wykończony emocjonalnie i fizycznie zaznawanym cierpieniem, a także Leę, żonę Greina, u której dość szybko zostanie wykryty rak piersi. Jednakże jak to z płomieniem gwałtownym i ogromnym bywa, jak szybko wybucha, tak równie szybko gaśnie. Zadanego cierpienia jednak nie sposób już cofnąć.
Jest wśród postaci również profesor Shrage, który nie może zapomnieć swojej żony, Edzi, lekarz Salomon Margolin, któremu przyjdzie podjąć bardzo trudną decyzję życiową, Fryda, która w końcu zgodzi się zostać żoną Borysa Makawera i urodzi mu syna i wiele innych, wspaniale opisanych postaci. Można by o tym opowiadać bez końca, ponieważ każda z tych postaci jest jak prawdziwa, żywa istota. Portrety psychologiczne są niesamowicie wiarygodne, ich losy angażują czytelnika w pełni, każda trudna decyzja wywołuje emocje.
To co przykuło moją uwagę najbardziej to żaden z bohaterów, ale rozmowy, jakie ze sobą prowadzili oraz wewnętrzne przemyślenia Jest w nich ogromny ból i rozterka, jest lęk że wiara, która była fundamentem ich życia, może zaniknąć, bo jest źle przekazywana kolejnym pokoleniom. Jest też lęk że Boga, w którego wierzą, tak naprawdę nie ma. Bo co robił Bóg, gdy umierało sześć milionów ludzi? Jak mógł spokojnie na to wszystko patrzeć? Domyślam się, że dla osób wierzących to musi być okropne poczuć takie zwątpienie. Jednak część z nich ze swoistą ulgą odsuwa się od swojej wiary, ale część w niej szuka ukojenia i uspokojenia. Nie da się ukryć jednak, że czują się w tym wszystkim bardzo nieszczęśliwi. Singer nie daje w tych rozmowach żadnych odpowiedzi, ktoś, kto ma podobne wątpliwości jak bohaterowie nie znajdzie tu przepisu na to, jak żyć dalej. To jest powieść o zagubieniu, o miotaniu się w trudnym życiu. Pięknie napisana. Dodatkowo, dla mnie, niezwykła skarbnica wiedzy o rytuałach religijnych, świętach i zachowaniach Żydów. Na pewno nie wszystkie są reprezentatywne, ale wzbogacają wiedzę laika ogromnie. Mam wrażenie, że jest to jedna z tych powieści, które wypada umieścić na liście "lektura obowiązkowa".
Cienie nad rzeką Hudson, Isaac Bashevis Singer, Muza, Warszawa 2000
czwartek, 11 października 2012
Wpis promujący!
Nie mylić z promocyjnym! :)
Otóż - sympatyczny kolega, znany w sieci jako Kot. Pik poprosił mnie o zaprezentowanie jego tekstu na moim blogu oraz Was, moich czytelników, o jego ocenę (konstruktywną) w komentarzach u mnie, bądź na jego blogu, pod postem (link tutaj) z prezentowanym poniżej tekstem. Nie rozgadując się zatem bardziej prezentuję omawiany tekst. Tekst jest autorski, wszelkie prawa zastrzeżone! :)
-------------------------
New York's Cat
Otóż - sympatyczny kolega, znany w sieci jako Kot. Pik poprosił mnie o zaprezentowanie jego tekstu na moim blogu oraz Was, moich czytelników, o jego ocenę (konstruktywną) w komentarzach u mnie, bądź na jego blogu, pod postem (link tutaj) z prezentowanym poniżej tekstem. Nie rozgadując się zatem bardziej prezentuję omawiany tekst. Tekst jest autorski, wszelkie prawa zastrzeżone! :)
-------------------------
New York's Cat
- ...and just call her. Don't waste your life.
- I'll remerber. Will you come tomorrow, mrs. Murphy?
- As always, Wiktor. As always.
- I'll remerber. Will you come tomorrow, mrs. Murphy?
- As always, Wiktor. As always.
Kiedy
przekroczyłaś osiemdziesiątkę, możesz nazywać się, jak chcesz. Możesz być nawet
Mrs. Murphy.
* * *
Lubiła Bocca
di Bacco przy dziewiątej alei a Bocca di Bacco lubiło ją. Można powiedzieć, że
po dziewięciu latach codziennej obecności była już stałym elementem wyposażenia
tej knajpki, takim samym, jak drewniane belki pod sufitem czy jasnofioletowy
kaseton z białymi literami „EXIT” nad wyjściem. Przychodziła zawsze kilka minut
po 14, kiedy większość gości zamawiała Spaghetti Bottarga, wyjmowała z torebki
kieliszek a Wiktor nalewał do niego wybrane przez siebie czerwone wino.
To był ich
prywatny rytuał, taki sam od dnia, w którym pierwszy raz weszła do Bocca di
Bacco, wybrała sobie Wiktora – miał wtedy nie więcej, niż trzydzieści
lat, niedokładnie wyprasowaną białą koszulę z podwiniętymi nieco poniżej łokci
rękawami i twarz Bruce Willisa – i postawiła przed nim swój kieliszek.
- Nalej
mi wina do tego kieliszka, Młody Człowieku.
- Przykro mi, ale nie sprzedajemy na wynos.
- Przykro mi, ale nie sprzedajemy na wynos.
Kiedy po raz
pierwszy w życiu wysiadasz z samolotu na JFK, jedziesz taksówką do Midtown,
zostawiasz dwie walizki w wynajętym (tylko na miesiąc, w tym czasie planujesz
kupić coś własnego) mieszkaniu – jedyne, na co masz ochotę, to wejść do
pierwszej lepszej restauracji, kupić kieliszek czerwonego wytrawnego i wypić je
nie siedząc na twardym krześle, wystarczająco długo było siedzenia w samolocie
i taksówce, tylko podczas spaceru pięćdziesiątą czwartą do Clinton Park. Tak
właśnie chciała zrobić, przejść z kieliszkiem wina w ręku po ulicach Miasta
Wolności, ale nie sądziła – nie napisał tego nikt w żadnym przewodniku –
że cała jego wolność okaże się zależna od młodego chłopaka z korkociągiem w
kieszeni spodni.
Zawołał do
niej, kiedy była już przy drzwiach.
- Hej, proszę pani! Jakiego wina pani chce?
- Odpowiedniego na pierwszy dzień w Nowym Jorku, Młody Człowieku.
- Hej, proszę pani! Jakiego wina pani chce?
- Odpowiedniego na pierwszy dzień w Nowym Jorku, Młody Człowieku.
* * *
Pierwszy raz
usiadła przy nim 19 kwietnia, w czwartym miesiącu swojego pobytu w Nowym Jorku.
Wcześniej przyglądała mu się nieraz, kiedy siadał na jednej z ławek Clinton
Parku. Bywał tu codziennie – jak ona. Początkowo nie zwracał na nią uwagi, była
tylko jedną z setek mijających go osób. Po kilku tygodniach obojętności
podnosił głowę kiedy przechodziła obok niego i odprowadzał ją wzrokiem, aż
usiadła na swojej ławce.
Tamtego dnia
zatrzymał na niej wzrok na dłużej. Kiedy to poczuła – trudno było nie poczuć,
miał silny wzrok, umiał się wpatrywać – i spojrzała na niego, miauknął. Przez
kilka sekund przyglądała mu się, nawet uśmiechnęła lekko, bardziej do siebie
niż do niego, jakby na przypomnienie tego, że przecież już kiedyś ktoś, potem wstała
i usiadła na jego ławce.
Przez pierwsze
dwa tygodnie wyłącznie siedzieli obok siebie. On przymykał oczy i drzemał, ona
czytała Cienie nad rzeka Hudson i dopijała czerwone wino. Mniej-więcej po
godzinie jedno z nich – raz ona, raz on – wstawało i odchodziło.
Granicę
niewinności przekroczył on, kiedy mrucząc cicho położył jej głowę na kolanach.
Po kolejnych siedmiu dniach, w trakcie których zasypiał, kiedy lekko głaskała
do po głowie, przyniosła mu plasterek szynki i położyła ją obok niego – oboje
wiedzieli, że na karmienie z ręki żadne z nich nie jest jeszcze gotowe. Kiedy
jadł, powoli i nieufnie (to było dla nich obojga przekroczenie kolejnej
granicy), ona zaczęła czytać mu na głos książkę.
Ostatnią
granicę przekroczyli po następnych dwóch tygodniach. Wtedy pierwszy raz zjadł
szynkę, którą ona podawała mu do pyszczka, a potem – kiedy już zaczęła czytać –
ułożył się na jej kolanach i zasnął, wciąż mrucząc, bardziej wyczuwalnie, niż
słyszalnie.
* * *
11 sierpnia, w
siódmym roku jej obecności w NY, które stało się już jej miastem, choć
wciąż ograniczało się do Bocca di Bacco, pięćdziesiątej czwartej ulicy, którą
szła do Clinton Parku i ich wspólnej ławki, nie przyszedł. Pierwszy raz od
siedmiu lat – mimo że w parku zawsze było kilkanaście osób i kilka kotów – była
całkiem sama. Kiedy nie pojawił się przez kolejne kilka dni, wiedziała już, że
więcej nie przyjdzie.
* * *
- ...and just call her. Don't waste your life.
- I'll remerber. Will you come tomorrow, mrs. Murphy?
- As always, Wiktor. As always.
- I'll remerber. Will you come tomorrow, mrs. Murphy?
- As always, Wiktor. As always.
Droga do
Clinton Park zajmowała jej coraz więcej czasu, znaczenie więcej, niż dziewięć
lat temu. Szła, podpierając się ciemnobrązową laską, z kieliszkiem wina w
dłoni. Po dwudziestu minutach usiadła na ich ławce, dopiła wino,
wytarła kieliszek chusteczką i schowała do torebki. Wyjęła książkę, zawsze tę
samą; w końcu nie ma bardziej nowojorskiej książki dla starego pokolenia,
niż ta.
- Wszystko
zostało sztucznie stworzone. Nawet orka i zasiewy są sztucznym procesem. Mam
prawie pięćdziesiąt lat i całe moje życie było długim pasmem cierpienia i
karygodnych czynów. Zawsze chciałem być kimś. Mówi się, że każdy Żyd ma
kompleks Mojżesza. Od dziecka się przygotowywałem. Będzie się pan śmiał, ale
myślałem już o tym wszystkim, mając pięć lat. Gdy widziałem, jak inne dzieci
dręczą kota, okropnie cierpiałem – nie mogłem o tym zapomnieć przez wiele
miesięcy.
Odruchowo
sięgnęła do torebki. Mimo, że minęły dwa lata, od kiedy widziała go ostatni
raz, zawsze miała ze sobą pokrojony w kostkę świeży plasterek szynki. Przez
chwilę rozglądała się dookoła z podświadomą nadzieją, że może tego dnia się
pojawi.
Przez
chwilę wydawało jej się, że czuje lekkie wibracje na kolanach.
--------------------------------------------
Dziękuję za uwagę, czekamy na opinie :)
środa, 10 października 2012
"Wakacje od życia" Agnieszki Topornickiej
Bywa tak, że lekka i sprawnie napisana lektura wywołuje we mnie wewnętrzny protest. Bo choć napisana poprawnie to jednak coś w niej zgrzyta, bo choć zapowiadała się dobrze, okazała się przeciętna. Ostatecznie zastanawiałam się co sprawiło, że doczytałam ją do końca. A potem jeszcze po co w ogóle autorka to napisała? Tak było z Wakacjami od życia Agnieszki Topornickiej, które dostałam w prezencie od przemiłej koleżanki. To co autorce się udało to lekkostrawny język powieści. Do całej reszty mogłabym na siłę doszukiwać się plusów, bo generalnie ta książka nie wywołała ani emocji, ani poruszenia, ani zainteresowania losami bohaterów. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zgłaszanie się do konkursu u Prószyńskiego..
Fabuła powieści miała nas przenieść do Nowego Jorku roku 1993. Epoka jeszcze przed komórkami, wszechwładnym internetem i komunikatorami wszelkiego typu. Czas Nirvany i serialu "Przyjaciele". Przyznaję, całkiem fajny okres, też wtedy słuchałam Nirvany, też oglądałam "Przyjaciół", noo dobra, może ciut później, bo chyba w 1995 roku dopiero udało się mojej mamie zakupić kablówkę, ale powiedzmy że epoka ta sama. Dlatego pierwsza myśl o lekturze tej książki była pozytywna. Fabuła już trochę mniej. Główna bohaterka, zwana przez całą powieść po prostu Nową, emigruje do Stanów. I tu pojawia się pierwsza zagadka - po co to robi? Otóż, ona sama tego nie wie. Ciągnie ją przygoda, podróżowanie. Rozumiałabym gdyby w związku z tym wybrała się na jakąś wyprawę do Indii, albo chociaż na afrykańskie safari, natomiast ona wyjechała do Stanów, zamieszkała w New Jersey, zatrudniła się jako opiekunka do dziecka z zespołem Aspergera i tyle w zasadzie jej podróżowania i poznawania świata. Natomiast Nowy Jork, do którego fabuła miała nas przenieść.. Szczerze mówiąc to mogłaby być równie dobrze Warszawa. O samym mieście jest niewiele, wiele jest o emocjach Nowej i tego czego ona od życia oczekuje. Oczywiście, oczekuje księcia z bajki, ale jak już go znajduje, to chętnie potem go straci na rzecz swojej traumy związanej z przedwczesną śmiercią ojca i obawami, że każdy od niej odejdzie. Więc woli odchodzić pierwsza. Mało wiarygodne to zabrzmiało, autorka próbuje psychologizować i szukać drugiego dna w zachowaniu swojej bohaterki, ale szczerze mówiąc, średnio jej to wychodzi. Wiem, że taki problem może się pojawić, wiem, że człowiek ma skłonności do uciekania przed wiązaniem się z drugim człowiekiem, szczególnie gdy w dzieciństwie straci bliską osobę, ale tu portret psychologiczny po prostu kuleje.
Czytałam o tej powieści pozytywne recenzje, że ukazuje prawdziwe środowisko amerykańskiej Polonii, że oddaje klimat tamtej epoki. Problem w tym, że o amerykańskiej Polonii nic nowego Topornicka nie wymyśliła, a klimat epoki.. Chyba gdzieś mi uciekł szczerze mówiąc. Powiedziałabym, że to kolejny przykład romansu, bo są wszystkie zasadnicze wątki - ona i on się spotykają, pod nią uginają się kolana, on za nią biega, ona udaje zimną, a na koniec jest happy end, choć szczęśliwie dla całości, bez żadnego ślubu i tiulów w tle. Nie wiem, może zrobiłam się wymagająca. Może było błędem czytanie o Nowym Jorku Topornickiej po Poniedziałkowych dzieciach? Jedyne fragmenty, które czytałam z jako takim zainteresowaniem były te dotyczące Avery'ego, chłopca z zespołem Aspergera. Może tylko to mogło w moim odczuciu oddać różnice między Stanami a Polską. Tam już w 1993 roku nie tylko rozpoznawali autyzm i zespół Aspergera, ale nawet stosowali odpowiednie terapie. U nas świadomość społeczna tematu w ogóle kiełkuje od zaledwie kilku lat.
Zastanawia mnie również tytuł. Myślałam, że skoro wakacje od życia, to będzie raczej o przygodach, poznawaniu świata i ludzi. A tu jest praca zarobkowa, na dodatek niekoniecznie pozwalająca na jakieś szaleństwa, zamknięcie się w gronie znajomych lub świeżo poznanych Polaków i martwienie się o wizę. Niby jest trochę imprezowania, trochę luzu, ale szczerze mówiąc, nie ma w tym nic czego nie robią zwyczajni młodzi, pracujący ludzie. Poznawanie nowych ludzi ma zaś związek tylko i wyłącznie z wykonywaną pracą opiekunki do dziecka. I tak sobie pomyślałam, że chyba to nie jest dobry czas dla tej książki. Może gdyby była wydana u schyłku lat 90-tych ubiegłego wieku bardziej by trafiła mi do przekonania. Bardziej przemówiła?
Wakacje od życia, Agnieszka Topornicka, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012
Fabuła powieści miała nas przenieść do Nowego Jorku roku 1993. Epoka jeszcze przed komórkami, wszechwładnym internetem i komunikatorami wszelkiego typu. Czas Nirvany i serialu "Przyjaciele". Przyznaję, całkiem fajny okres, też wtedy słuchałam Nirvany, też oglądałam "Przyjaciół", noo dobra, może ciut później, bo chyba w 1995 roku dopiero udało się mojej mamie zakupić kablówkę, ale powiedzmy że epoka ta sama. Dlatego pierwsza myśl o lekturze tej książki była pozytywna. Fabuła już trochę mniej. Główna bohaterka, zwana przez całą powieść po prostu Nową, emigruje do Stanów. I tu pojawia się pierwsza zagadka - po co to robi? Otóż, ona sama tego nie wie. Ciągnie ją przygoda, podróżowanie. Rozumiałabym gdyby w związku z tym wybrała się na jakąś wyprawę do Indii, albo chociaż na afrykańskie safari, natomiast ona wyjechała do Stanów, zamieszkała w New Jersey, zatrudniła się jako opiekunka do dziecka z zespołem Aspergera i tyle w zasadzie jej podróżowania i poznawania świata. Natomiast Nowy Jork, do którego fabuła miała nas przenieść.. Szczerze mówiąc to mogłaby być równie dobrze Warszawa. O samym mieście jest niewiele, wiele jest o emocjach Nowej i tego czego ona od życia oczekuje. Oczywiście, oczekuje księcia z bajki, ale jak już go znajduje, to chętnie potem go straci na rzecz swojej traumy związanej z przedwczesną śmiercią ojca i obawami, że każdy od niej odejdzie. Więc woli odchodzić pierwsza. Mało wiarygodne to zabrzmiało, autorka próbuje psychologizować i szukać drugiego dna w zachowaniu swojej bohaterki, ale szczerze mówiąc, średnio jej to wychodzi. Wiem, że taki problem może się pojawić, wiem, że człowiek ma skłonności do uciekania przed wiązaniem się z drugim człowiekiem, szczególnie gdy w dzieciństwie straci bliską osobę, ale tu portret psychologiczny po prostu kuleje.
Czytałam o tej powieści pozytywne recenzje, że ukazuje prawdziwe środowisko amerykańskiej Polonii, że oddaje klimat tamtej epoki. Problem w tym, że o amerykańskiej Polonii nic nowego Topornicka nie wymyśliła, a klimat epoki.. Chyba gdzieś mi uciekł szczerze mówiąc. Powiedziałabym, że to kolejny przykład romansu, bo są wszystkie zasadnicze wątki - ona i on się spotykają, pod nią uginają się kolana, on za nią biega, ona udaje zimną, a na koniec jest happy end, choć szczęśliwie dla całości, bez żadnego ślubu i tiulów w tle. Nie wiem, może zrobiłam się wymagająca. Może było błędem czytanie o Nowym Jorku Topornickiej po Poniedziałkowych dzieciach? Jedyne fragmenty, które czytałam z jako takim zainteresowaniem były te dotyczące Avery'ego, chłopca z zespołem Aspergera. Może tylko to mogło w moim odczuciu oddać różnice między Stanami a Polską. Tam już w 1993 roku nie tylko rozpoznawali autyzm i zespół Aspergera, ale nawet stosowali odpowiednie terapie. U nas świadomość społeczna tematu w ogóle kiełkuje od zaledwie kilku lat.
Zastanawia mnie również tytuł. Myślałam, że skoro wakacje od życia, to będzie raczej o przygodach, poznawaniu świata i ludzi. A tu jest praca zarobkowa, na dodatek niekoniecznie pozwalająca na jakieś szaleństwa, zamknięcie się w gronie znajomych lub świeżo poznanych Polaków i martwienie się o wizę. Niby jest trochę imprezowania, trochę luzu, ale szczerze mówiąc, nie ma w tym nic czego nie robią zwyczajni młodzi, pracujący ludzie. Poznawanie nowych ludzi ma zaś związek tylko i wyłącznie z wykonywaną pracą opiekunki do dziecka. I tak sobie pomyślałam, że chyba to nie jest dobry czas dla tej książki. Może gdyby była wydana u schyłku lat 90-tych ubiegłego wieku bardziej by trafiła mi do przekonania. Bardziej przemówiła?
Wakacje od życia, Agnieszka Topornicka, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012
niedziela, 7 października 2012
"Poniedziałkowe dzieci" Patti Smith
![]() |
Źródło zdjęcia |
Byliśmy jak Jaś i Małgosia, ruszyliśmy w czarny las świata. Są tam pokusy, wiedźmy i demony, o których nam się nie śniło, ale też jest wspaniałomyślność, której nawet w najśmielszych porywach sobie nie wyobrażaliśmy. Nikt nie mógł przemówić w imieniu tych dwojga młodych ludzi, nikt nie mógł prawdziwie opowiedzieć o ich dniach i nocach razem. Mogliśmy to zrobić tylko Robert albo ja. To nasza historia, jak mówił. Odszedł, więc mnie przypadło to zadanie.*
Patti Smith i Robert Mapplethorpe poznali się w pewien upalny, lipcowy dzień 1967 roku. Oboje młodzi, ledwie 21-letni, oboje z poczuciem misji artysty. W tamtych dniach kwitła epoka rock and rolla, pojawiały się kolejne gwiazdy muzyczne i estradowe i kolejne gwiazdy upadały w nałogu prosto w ramiona śmierci. Nowy Jork pełen był bezdomnych, młodych ludzi, którzy próbowali utrzymać się na powierzchni jak najdłużej. Dorywcze prace i marzenia artystów łączyły je w swoistą komunę, której punktem zbornym był hotel o nazwie Chelsea. To tu swoje najlepsze dni przeżyją Patti i Robert, w powolnym odkrywaniu samych siebie, swoich relacji ze sobą i własnego artyzmu. Oboje na zmianę pełniący wobec siebie rolę muzy i artysty natchnionego muzą. On ją ośmielał do pisania, śpiewu, ona pozowała mu do zdjęć. Para zakochanych, czy bardziej brat i siostra, wierni sobie nawzajem przyjaciele?
Poniedziałkowe dzieci to zbiór wspomnień, ułożony w chronologiczny sposób, jednakże jak to bywa ze wspomnieniami, które napływają w różnorodny sposób, są one czasami wyrwane z jakiegoś kontekstu, nachodzą na siebie, zderzają się w zbliżonym punkcie czasowym. Przewijają się przez nie głośne wtedy i teraz nazwiska artystów, tytuły płyt, opłakiwanie kolejno umierających wokalistów i poetów, koncert The Doors na żywo i inne ważne zdarzenia z tamtego okresu, ale motywem przewodnim jest wzajemne uczucie i fascynacja jakie łączą Patti i Roberta. I to właśnie ona nadaje tej książce magię, ponieważ samo życie Patti i Roberta do najłatwiejszych nie należało. Częste głodowanie, brak pieniędzy na czynsz, czy podstawowe środki do przeżycia, łapanie się przypadkowych prac, sięganie po narkotyki, a nawet w przypadku Roberta sięganie po ostateczny sposób zarobku - prostytucję. W takich chwilach naprawdę zastanawiałam się czy sztuka jest tego warta? Tym bardziej, że zdjęcia jakie znalazłam w sieci, te które należą do tych najbardziej artystycznych w ocenie Roberta Mapplethorpe'a są najzwyczajniej w świecie obsceniczne. Jak lubię w sztuce umiejętność operowania ludzkim ciałem, jako swego rodzaju dziełem sztuki, tak jednak zdjęcia Roberta Mapplethorpe'a nie przypadły mi do gustu w ogóle. Natomiast wszystkie zdjęcia, jakie zrobił Patti są przepiękne. Zaskakujące jest jak wiele je różni od tych zdjęć artystycznych.
Jednak Poniedziałkowe dzieci to poetycka opowieść o rodzącym się uczuciu, o oddaniu, które niejednokrotnie wiązało się z rezygnacją z własnych planów i wizji na przyszłość. To historia o dojrzewaniu dwójki artystów, którzy wzajemnie wspierali się w każdym działaniu, motywowali do dalszego tworzenia, na przekór wszelkim przeciwnościom losu. To opowieść o największym bogactwu jakie może dać sobie dwoje ludzi - wzajemnie zrozumienie siebie nawzajem. I trwanie przy sobie, nawet jeśli w pewnym momencie na odległość, stałe utrzymywanie kontaktu, dalsze spędzanie ze sobą czasu i dzielenie się swoją sztuką.
Oprócz poetyckiego języka Patti Smith to przede wszystkim naprawdę pięknie wydana powieść. Rzadko na to zwracam uwagę, dla mnie podstawą jest, żeby książka się nie rozlatywała. Okładki tez rzadko mają znaczenie. Tu uwagę przykuwa już samo zdjęcie na okładce oraz jej faktura. W środku zachwyca już sposób numeracji stron! Zdjęcia przeplatane przez tekst pobudzają wyobraźnię, bo nie tylko przedstawiają tytułowe poniedziałkowe dzieci, ale również ich prace, czy odwiedzane miejsca. I wreszcie wiersze Patti Smith na końcu są jakby piękną, poetycką kropką nad i całej fabuły. To książka z rodzaju tych, po której człowiek łapie notatnik i długopis, ponieważ zaczynają go nachodzić w głowie i wyobraźni jakieś piękne słowa, które warto przelać na papier. Pojawia się mnóstwo obrazów, w szczególności ulice Nowego Jorku, jakieś takie zupełnie inne od tych znanych z filmów, pełne księgarni i parków. Nagle niczym wehikuł czasu czytelnik przenosi się do 1967 roku a każdy dzień jest wart uwiecznienia go na fotografii albo rysunku.
Po prostu - polecam.
Poniedziałkowe dzieci, Patti Smith, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
* str, 270
sobota, 6 października 2012
"Dream of Life" czyli Patti Smith czaruje
Siłą muszę odklejać się od tej książki. Bo zaraz przeczytam. A nie chcę. Chce się delektować. A ona sama się czyta, sama przewija kolejne strony. Robię przerywnik, żeby się oderwać i posłuchać chwilę
I'm with you always
You're ever on my mind
In a light to last a whole life through
Each way I turn
the sense of you surrounds
in every step I take
In all I do
Your thoughts your schemes
captivate my dreams
Everlasting, ever new
Sea returns to sea
And sky to sky
In a life of dream am I
When I'm with you
Deep in my heart
How the presence of you shines
In a light to last a whole life through
I recall the wonder of it all
Each dream of life I'll share with you
Sea returns to sea
And sky to sky
In a life of dream am I
When I'm with you
I'm with you always
You're ever on my mind
In a light to last a whole life through
The hand above
turns those leaves of love
All and all a timeless view
Each dream of life
Flung from paradise
Everlasting, ever new
Dream of Life
Dream Of Life
I'm with you always
You're ever on my mind
In a light to last a whole life through
Each way I turn
the sense of you surrounds
in every step I take
In all I do
Your thoughts your schemes
captivate my dreams
Everlasting, ever new
Sea returns to sea
And sky to sky
In a life of dream am I
When I'm with you
Deep in my heart
How the presence of you shines
In a light to last a whole life through
I recall the wonder of it all
Each dream of life I'll share with you
Sea returns to sea
And sky to sky
In a life of dream am I
When I'm with you
I'm with you always
You're ever on my mind
In a light to last a whole life through
The hand above
turns those leaves of love
All and all a timeless view
Each dream of life
Flung from paradise
Everlasting, ever new
Dream of Life
Dream Of Life
piątek, 5 października 2012
"Płacząca Zuzanna" Alony Kimchi
Zuzanna i starcy | Jacopo Tintoretto źródło zdjęcia |
Dlaczego Zuzanna płakała? Ponieważ została niesłusznie oskarżona i czekała ją śmierć. Dlaczego płacze tytułowa Suzanna, bohaterka "Płaczącej Zuzanny"? Bo jej życie przypomina powolne osuwanie się w śmierć. Jałowe, puste, z ustaloną codzienną rutyną, fobiami i niezdolnością do życia w społeczeństwie, jako samodzielna, niezależna od nikogo jednostka. W wieku 33 lat nadal mieszka z matką, jest jej całkowicie uległa, pozwalając matce decydować o codziennych rytuałach jak kąpiel, czy posiłki, a także o swoich pieniądzach czy terapii. Wyobrażacie sobie 33-latkę w kąpieli z matką? Dość dziwaczny obrazek. Myślę, że pełni oddaje toksyczną relację między matką i córką, jaką możemy znaleźć w książce Alony Kimchi.
A zatem mamy Suzannę Rabin, jej matkę i oddanych przyjaciół matki - Armanda i Norachę, którzy wspólnie tworzą coś w rodzaju rodziny. Suzanną opiekuje się matka, przyjaciele opiekują się sobą nawzajem, wspierając się w każdy możliwy sposób. Przyczyną troski wszystkich jest Suzanna, która ma problemy emocjonalne - płacze często i bez powodu. Nie lubi swojego ciała, dlatego nie znosi się myć, bo musi wtedy mieć z nim najwięcej styczności. Ma również problemy z korzystaniem z toalety, szczególnie, gdy ktoś jest w domu i mógłby się domyślić w jakim celu poszła do łazienki. Torturują ją obsesyjne myśli o ewentualnym dotyku innego człowieka.. Matka jednak zamiast pomóc jej trochę bardziej kreatywnie, niż umacniając toksyczną więź między nimi, działa raczej w odwrotnym kierunku. Gdy Suzanna ma możliwość wziąć udział w obozie dla uzdolnionych plastycznie osób podobnie jak ona, upośledzonych społecznie, matka od razu blokuje ewentualność takiego wyjazdu. Traktuje ją w zasadzie jak dziecko sześcioletnie. Myje jej głowę podczas kąpieli, pomaga się rozebrać i ubrać, decyduje co będzie na śniadanie. A Suzanna potulnie zgadza się na odgrywanie takiej roli. I nagle w tę ich dziwną codzienność wkracza nowa postać. Naor, kuzyn, który potrzebuje spędzić trochę czasu u rodziny, żeby stanąć na nogi. Początkowo przerażający Suzannę Gość z czasem staje się kimś kto fascynuje, interesuje każdym elementem stroju czy zachowania, żeby nareszcie stać się dla Suzanny całym światem. I to właśnie on porównuje ją do płaczącej Zuzanny, a potem nazwie swoją Zuzanną Bizantyjską. Znajomość będzie się rozwijała pomyślnie, do tragicznego w odczuciach Suzanny, a praktycznego w odczuciach jej mamy, punktu kulminacyjnego. Ale ostatecznie Naor był swoistym Danielem w tej historii, prorokiem, który uratował Suzannę od jej jałowego życia.
Powieść jest napisana nieśpieszną narracją, z punktu widzenia samej Suzanny. Wydaje się, że dzieje się z niej niewiele, ot dziwna rodzina, odwiedzający ją kuzyn i jakaś tam drobna, rodzinna tajemnica. A jednak to jak Suzanna obserwuje świat i ludzi ma w sobie sporo zmysłowości, szczególnie, gdy Suzanna zaczyna dostrzegać swoją własność zmysłowość. Plastycznie opisuje swoje emocje, oddaje je obrazami, dzięki czemu czytelnik może zanurzyć się w jej świat i lepiej zrozumieć jej rozliczne fobie. Nie powiem, żeby była to powieść porywająca, ale ma w sobie to coś, co interesuje i nie pozwala jej odłożyć nieprzeczytanej. Bardzo podobały mi się porównania jakie stosuje Suzanna, to jak widzi pewne aspekty życia, w ten swój odmienny, a jednak bardzo ludzki sposób. I podoba mi się, jak w końcu w samej Suzannie dojrzewa myśl o niezależności i dorosłości, do której, wbrew toksycznej więzi z matką, jest jak najbardziej zdolna.
Płacząca Zuzanna, Alona Kimchi, W.A.B, seria z miotłą, Warszawa 2006
czwartek, 4 października 2012
O "McDusi" notka niezobowiązująca
A zatem pojechałam wczoraj odebrać "McDusię" do ulubionej księgarni. Padało i ogółem klimat sprzyjał stanom depresyjnym, a ja miałam mole (książkowe) w brzuchu. Entuzjazm trochę osłabił brak ulubionego pana w ulubionej księgarni, na miejscu którego siedział gbur. Grad pytań o kolejne nowości, jakie zwykle zadaję ulubionemu panu, został przez gbura ucięty w zarodku odpowiedzią "nie ma!", bez zaglądania do katalogu czy na półki, co zawsze robi ulubiony pan. Nic to, wybiegłam w ten deszcz opatulając wcześniej książkę w przezornie zabraną reklamówkę. Długo nie wytrzymałam - czekając na tramwaj odpakowałam paczuszkę z powrotem i zaczęłam czytać. Przed całkowitym wsiąknięciem w lekturę uratował mnie litościwy tramwaj. Powrót do biura wiązał się z powrotem do rzeczywistości. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym choć trochę nie podczytywała tak długo wyczekiwanej lektury. W drodze do domu, w pociągu, już bez skrępowania wpadłam do zaśnieżonego Poznania po uszy! Niestety, pociąg jedzie tylko (chlip, chlip) 40 minut, trzeba było zatem nie przegapić swojego przystanku, wysiąść i spełnić obowiązek - wyjść na spacer z Potworami.
Moje Potwory na ogół są bardzo empatyczne. Gdy kiedyś Marcin nie wracał długo ze szkolenia, a ja niczym pani Słowikowa chodziłam od okna do okna i wypatrywałam go niespokojna, bo nie odbierał telefonu (jak się potem okazało, zapomniał wyłączyć wyciszenia po szkoleniu), Potwory chodziły za mną łapa w łapę, podlizując mi ręce. Próbowały uspokoić na swój sposób, a to siadając mi na stopie (Pestka), a to zachłannie zajadając moją rękę (Bruno). Nawet Pan Kot zaczął chodzić z nami od tego okna do okna, w rezultacie tworzyliśmy dziwną bandę ganiająca po mieszkaniu. Gdy wreszcie Marcin wrócił cały i zdrowy ("wybacz mi złotko, ale wieczór był tak piękny, że szedłem piechotką") ja również jak pani Słowikowa zrobiłam mu wyrzuty. A Potwory razem ze mną rzecz jasna, choć na swój sposób. Gdy wróciłam szczęśliwa z egzaminu magisterskiego już jako pani psycholog, Potwory odtańczyły ze mną taniec radości. Ale wczoraj Potwory zupełnie zignorowały moją pilną potrzebę powrotu do domu celem kontynuowania lektury. Niezrażone tajfunem szalejącym w mojej duszy biegały od krzaczka do krzaczka z nieodłączną miną "jeszcze nie skończyliśmy". I tak rada nie rada musiałam uspokoić tajfun i odbyć spacer przepisowo.
Gdy wróciłam do domu i już na dobre wsiąknęłam w "McDusię" lektura jak zwykle minęła błyskawicznie. Nie wiem jak to się dzieje. Człowiek czeka miesiącami, ba latami, a potem parę godzin i już, po wszystkim. Śmiałam się i wzruszałam. Jak zawsze. Wtopiłam w ciepły dom Borejków co zawsze działa na mnie niczym plaster na serce. I choć tak, znalazłoby się parę spraw do ponarzekania, tak, parę mankamentów czy podobnych motywów, nie ma to znaczenia. To nie jest książka do oceniania. To jest książka do wchłaniania. Każdy kto kocha Jeżycjadę wie o czym mówię i wiem, że z tego powodu na pewno sięgnie po tę część. I po następne, bo oczywiście ostania strona zapowiada kolejny tom :) A że pewnie znajdzie się ktoś kto powytyka, ponarzeka, wyciągnie mankamenty na światło dziennie - cóż, ma do tego prawo. Dla mnie są takie książki, które w ogóle nie podlegają ocenie, które są tylko i wyłącznie do odczuwania. Tak traktuję własnie Jeżycjadę. Dlatego bez zachwalania, polecania, czy krytykowania. Jeżycjada, w moim odczuciu, po prostu tego nie potrzebuje :)
Moje Potwory na ogół są bardzo empatyczne. Gdy kiedyś Marcin nie wracał długo ze szkolenia, a ja niczym pani Słowikowa chodziłam od okna do okna i wypatrywałam go niespokojna, bo nie odbierał telefonu (jak się potem okazało, zapomniał wyłączyć wyciszenia po szkoleniu), Potwory chodziły za mną łapa w łapę, podlizując mi ręce. Próbowały uspokoić na swój sposób, a to siadając mi na stopie (Pestka), a to zachłannie zajadając moją rękę (Bruno). Nawet Pan Kot zaczął chodzić z nami od tego okna do okna, w rezultacie tworzyliśmy dziwną bandę ganiająca po mieszkaniu. Gdy wreszcie Marcin wrócił cały i zdrowy ("wybacz mi złotko, ale wieczór był tak piękny, że szedłem piechotką") ja również jak pani Słowikowa zrobiłam mu wyrzuty. A Potwory razem ze mną rzecz jasna, choć na swój sposób. Gdy wróciłam szczęśliwa z egzaminu magisterskiego już jako pani psycholog, Potwory odtańczyły ze mną taniec radości. Ale wczoraj Potwory zupełnie zignorowały moją pilną potrzebę powrotu do domu celem kontynuowania lektury. Niezrażone tajfunem szalejącym w mojej duszy biegały od krzaczka do krzaczka z nieodłączną miną "jeszcze nie skończyliśmy". I tak rada nie rada musiałam uspokoić tajfun i odbyć spacer przepisowo.
Gdy wróciłam do domu i już na dobre wsiąknęłam w "McDusię" lektura jak zwykle minęła błyskawicznie. Nie wiem jak to się dzieje. Człowiek czeka miesiącami, ba latami, a potem parę godzin i już, po wszystkim. Śmiałam się i wzruszałam. Jak zawsze. Wtopiłam w ciepły dom Borejków co zawsze działa na mnie niczym plaster na serce. I choć tak, znalazłoby się parę spraw do ponarzekania, tak, parę mankamentów czy podobnych motywów, nie ma to znaczenia. To nie jest książka do oceniania. To jest książka do wchłaniania. Każdy kto kocha Jeżycjadę wie o czym mówię i wiem, że z tego powodu na pewno sięgnie po tę część. I po następne, bo oczywiście ostania strona zapowiada kolejny tom :) A że pewnie znajdzie się ktoś kto powytyka, ponarzeka, wyciągnie mankamenty na światło dziennie - cóż, ma do tego prawo. Dla mnie są takie książki, które w ogóle nie podlegają ocenie, które są tylko i wyłącznie do odczuwania. Tak traktuję własnie Jeżycjadę. Dlatego bez zachwalania, polecania, czy krytykowania. Jeżycjada, w moim odczuciu, po prostu tego nie potrzebuje :)
wtorek, 2 października 2012
Przyszedł mail..
z ulubionej księgarni..
o 18:20..
że już jest do odbioru..
tyle czekałam, wytrzymam i do jutra.
chyba ;)
a jutro wytrzymać do 10:00..
tak, wiem, może w moim wieku nie wypada się tak emocjonować Jeżycjadą, ale trudno, emocjonuję się całkiem jak 20 lat temu,gdy zaczęłam ją czytać ;)
o 18:20..
że już jest do odbioru..
tyle czekałam, wytrzymam i do jutra.
chyba ;)
a jutro wytrzymać do 10:00..
tak, wiem, może w moim wieku nie wypada się tak emocjonować Jeżycjadą, ale trudno, emocjonuję się całkiem jak 20 lat temu,gdy zaczęłam ją czytać ;)