przeniesione z blogu wcześniejszego -> Rozchmurzanie
Każdy ma swój dramat. Każdego dramat ma jego własną skalę. Dramatem dla jednego będzie kiepska praca, dramatem dla drugiego trauma z dzieciństwa, a dla innego po prostu samo życie. Wszystko zależy od skali. Bo każdy ma swoją skalę prawda? Staram się, bardzo się staram, nie trywializować z cudzej skali. To bywa trudne, bo gdy słyszę, że dla różowej blondynki dramatem jest złamany paznokieć to naprawdę, naprawdę ciężko nie trywializować. Myślę jednak, że każdy się ze mną zgodzi, że są takie dramaty, dla których mamy mniej więcej taką samą skalę. Śmierć bliskiej osoby, piekło dzieciństwa bitego i maltretowanego dziecka, czy dziecka z rodziny uzależnionej. To są dramaty dla których nie trzeba osobnej skali, to są prawdziwe dramaty i tyle. I każdy wie, że niezależnie od natłoku współczucia i nagromadzonej empatii dla kogoś po dramacie, ten dramat na zawsze pozostanie ciężarem jego uczestnika, bo choćby nie wiem jak bardzo wczuwać się w cudzą sytuację, nie uda nam się wczuć tak bardzo jak ta osoba. I to też jest proste, jak obsługa cepa, jak to mawiał mój dziadek. A może ktoś inny? Nie pamiętam.
Z dzieciństwa wyciągnęłam dwie ważne nauki. Nigdy nie wychodź za mąż! Bo możesz pokochać pijaka. Bo możesz zostać wdową. Z dwójką dzieci i brakiem pomysłu co dalej. Potem w ramach super pomysłów możesz te dzieci zostawić rodzicom. Mniejsza o większość, ogólnie dwie ważne zasady. Nie wychodź za mąż! I kropka. A wtedy cała reszta będzie łatwiejsza, będziesz panią samej siebie, żadnej kuli u nogi w postaci niepotrzebnych dzieci. (Tu mała dygresja - jestem z tego pokolenia, które wychowywano, że dzieci są dopiero po ślubie. Tak wiem, to naprawdę archaizm. Ba, może nawet atawizm..). I dlatego byłam (chyba nadal jestem) racjonalizującą idealistką. Nigdy nie rozumiałam kobiet, które same się ładowały w chore związki, pozwalały się bić i maltretować mężowi, pozwalały by były bite ich dzieci.. A i oczywiście, wierzyły, że ów mąż kocha je i dzieci, bo przecież jak bije to kocha, po co miałby bić gdyby nie kochał? I jeszcze nie potrafiłam znaleźć punktu odniesienia do szaleństwa z miłości. Nawet gdy na chwilę dałam mu się ponieść w styczniu 1999 roku i żeby zaraz w lutym mieć fatalnie złamane serce. Ależ to było potwierdzające, że własnych zasad łamać nie wolno.. I więcej ich nie łamałam. Dziś należę do tego grona obrzydliwie nudnych i szczęśliwych ludzi, chociaż długo mi zajęło zrozumienie, że całe życie asekurować się nie można. Że się nie da. Choć ciężko tego odruchu wyzbyć się tak zupełnie.
I chyba dlatego znalazłam tyle wspólnego z Rebeką Schwarzt, córką grabarza. Książka gigant, którą pochłonęłam w dwa dni (dla usprawiedliwienia dodam, że przez kiepskie samopoczucie po niepotrzebnym Sylwestrze) i która, podobnie jak poprzednia książka Oates, zachmurzyła mnie. I teraz spróbuję przepędzić te chmury..
„Córka grabarza” składa się z 3 części, oraz niesamowitego Epilogu. Dziwne jest to jak bardzo poruszył mnie właśnie ów Epilog, ale nie wypada zaczynać od końca. Główną bohaterką jest tytułowa córka grabarza, Rebeka, której narodziny odbyły się w niespecjalnie korzystnych warunkach zarówno dla rodzącej jak i dla niemowlęcia – czyli na statku, dzięki któremu rodzina Schwartów zdołała wyemigrować z coraz mniej przychylnych Niemiec do Ju-Es-Ej w 1936 roku. Ojciec, Jakub, w ojczyźnie pracował jako nauczyciel, był wykształconym, szanowanym człowiekiem. Matka uwielbiała koncerty fortepianowe, była delikatną, kochającą, kruchą kobietą. W Ju-Es-Ej wszystko się skończyło. Ojciec trzymał całą rodzinę twardą ręką. Dyscyplinował ich na każdym kroku, zabronił używać ojczystego języka, teraz ich językiem był język angielski. Zamieszkali w kamiennej chatce, tuż przy cmentarzu, ponieważ Jakub otrzymał pracę grabarza. Matka przestała mówić, ponieważ nauka nowego języka szła jej bardzo opornie. Ojciec coraz częściej zaglądał do kieliszka i zmieniał się w ponurego trolla. Bracia wyrastali na chuliganów. Ale to wszystko jeszcze nie było tak wielkim dramatem. Dramat zaczął się tak naprawdę gdy reszta rodziny Schwartów, a dokładnie siostra Anny z mężem i dziećmi, również próbowali wyemigrować do Stanów i chcieli zatrzymać się na początku u Schwartów. Zaczęło się oczekiwanie i odliczanie. Oglądanie fotografii i wyobrażanie sobie jak się wszyscy pomieszczą w małej kamiennej chatce. Mimo jednak niedogodności jakie mogły zaistnieć, oczekiwano rodziny radośnie, nagle rozchmurzyło się w tej ponurej rodzinie. Cios, jakim było wycofanie statku, na którym płynęli uchodźcy z portu w Ameryce, z powrotem do bezlitosnej Europy, na zawsze pogrążył całą rodzinę w rozpaczy. I był jakby wstępem do jej końca. Najpierw kolejno odeszli z domu bracia, a później..później to już było szaleństwo ojca, gwałtowna śmierć obojga rodziców i zbyt wczesna dorosłość dla młodej dziewczyny, pozostawionej samej sobie.. Gdy potem poznajemy koleje „małżeństwa” Rebeki i jej późniejszą tułaczkę, łatwiej jest zrozumieć czemu później tak długo się asekurowała i nie pozwalała sobie na szczęście..
Oczywiście są i minusy w całej powieści. Niektóre fragmenty zdają się być przydługie. Autorka niejednokrotnie wystawia cierpliwość czytelnika na ogromną próbę zaczynając jakiś wątek by urwać w ważnym momencie i opowiedzieć go od początku. Dorastanie syna Rebeki jest z kolei w kontekście całej historii bardzo słabo rozwinięte, jakby to był już jakiś temat poboczny, a przecież jest integralną częścią życia Rebeki. Historia z Epilogu pozostawia niedosyt. Ale i tak- warto przeczytać.
Córka grabarza, Joyce Carol Oates, Rebis, Poznań 2007
Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz, cenię sobie każdą uwagę odnośnie wpisu i jego zawartości.
Uprzejmie proszę o nieskładanie mi życzeń świątecznych, ponieważ ich nie obchodzę.