poniedziałek, 31 grudnia 2012

Joanna Fabicka, "Sylwester" czyli Szczęśliwego Nowego Roku!

Wtorek, 31 grudnia

    Sylwester. Pełen goryczy czas filozoficznych podsumowań. Oto moje: jestem życiowym bankrutem, wypalonym wewnętrznie frustratem z krzywym zgryzem.
    Ponieważ znowu samotność złapała mnie w swoje kleszcze, postanowiłem powrócić do mojego pamiętnika. Tym bardziej że pijackie śpiewy na dole umilkły i rodzice wytoczyli się z domu wężykiem, odziani w zwoje serpentyn i confetti. Pojechali do babci do szpitala świętować ten wyjątkowy i jedyny dzień w roku.
     Pewnie jutro będę musiał odebrać ich z izby wytrzeźwień.

  Taa... od czego by tu zacząć? Tyle się wydarzyło.
  Ojciec znowu jest bezrobotny. Po tym jak zatrudnił w naszej szkole mamę (na stanowisku pedagoga), kompletnie przestał panować nad sytuacją: w pokoju nauczycielskim zawiązały się dwie opozycyjne frakcje, wzmogły się kontrole kuratorium i sanepidu, no i ojciec wymiękł. Jako wolny ptak nie znosi żadnej presji. Mama z kolei, skłócona z ciałem pedagogicznym, na zebraniu rady stwierdziła, że mogą ją pocałować w dupę. Mamy więc nowego dyrektora i nowego pedagoga.
   A teraz najgorsze. Moja wyśniona sarenka... puściła mnie kantem. Co tu dużo mówić, jak tylko wyprostowała sobie zgryz, zaczęła prowadzać się z hip-hopowym guru, BB Blachą 450.
    Najgorsze jest to, że... nadal jestem prawiczkiem. W tym wieku! O mój Boże!

Godzina 20.00

    Za cztery godziny wybije północ i jak nie zdarzy się cud, to wejdę w Nowy Rok samotnie z bagażem doświadczeń i Oponą na plecach. Zestarzała się przez te trzy miesiące, o mnie nie wspominając (to w końcu szmat czasu). Wyłysiała. Zgubiła zęby. Oślepła. I zwariowała.

    Mój zgryz bez zmian. Może to dlatego, że nie noszę aparatu. Ciągle robią mi się jakieś odciski na dziąsłach.
    Mam dziwne wrażenie, że moje życie stoi w miejscu. Co najwyżej posuwa się świńskim truchtem. Nie dla mnie dostojny galop czy ekstatyczny cwał!
     Założyłem marynarkę ojca. Jestem w permanentnym stanie gotowości na wypadek, gdyby jednak ktoś zaprosił mnie na sylwestrowy bal.
    Zjadłem chińskie ciasteczko z wróżbą w środku, które zostało jeszcze po Hee Jong. Oto, co wylosowałem: „Kiedy pokonasz wreszcie górę, jaka jest przed tobą, zobaczysz cztery następne na horyzoncie”.

Północ, Nowy Rok

     No i cud się nie zdarzył, co było do przewidzenia. Nie będę płakał. Jestem już mężczyzną. No... prawie. Wzniosłem toast noworoczny szampanem bezalkoholowym (wszystko, co ma procenty, znika w tym domu w okamgnieniu) i poszedłem odebrać Gonzo z jakiegoś kinderbalu. Nawet on szaleje tej nocy. Gdybym był małostkowy i zawistny, żółć zalałaby mnie od stóp do głów. Tak, jak w tej chwili.

Nad ranem

    No i ekstra. Na dole w przedpokoju leży pijany ojciec, pijana matka, pijany Gonzo i pijana Opona. Chyba im wszystkim wszyję esperal! Co do Opony to nie jestem pewien. Chyba jest tylko zamroczona racą odpaloną przez ojca. Jak zwykle, strzelił nie tam, gdzie trzeba. Dla pewności zalałem ją wodą, bo jeszcze tliły jej się resztki ogona, i poszedłem spać.


Świńskim truchtem, Joanna Fabicka, W.A.B.,Warszawa 2004, str. 5-7


--------------------------

  A tak już zupełnie abstrahując od literatury.. 
Wszystkim zaglądającym tu częściej, rzadziej, z nawyku, z przypadku..
   Wszystkim Wam życzę udanego Sylwestra, takiego, jak lubicie - czy to w spokojnym, domowym zaciszu, czy to na jakimś balu, czy na imprezie wśród znajomych. Niech będzie tak jak lubicie!
   Tylko może nie strzelajcie za dużo petardami.. Z myślą o moich Potworach i innych domowych, czy to bezdomnych  czworonogach, które to przyprawia o ogromną dawkę strachu (przepraszam za prywatną propagandę :D).

Bawcie się dobrze i wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. Niech 2013 będzie spokojnym, dobrym rokiem z tylko i wyłącznie przyjemnymi niespodziankami! I bardzo, bardzo owocnym czytelniczo! :D



Czytaj więcej

niedziela, 30 grudnia 2012

"Ale to już było".. czyli podsumowanie 2012 roku

To był trudny, ale i owocny rok. Od stycznia do dziś, na nowym stanowisku, na które zostałam "wypożyczona" z  mojego działu jeszcze w październiku 2011. Znajomość angielskiego, która na początku była u mnie w stanie szczątkowym, powodowała niezłe perturbacje - głównie w moim samopoczuciu. Każdy telefon od klienta przyjmowałam z palpitacją serca. Ale o dziwo, udało się. Styczeń spędziliśmy leniwie, tradycyjnie na lekturach. Luty i marzec nie zapisały się mocno w  mojej pamięci.. Kwiecień, co widać po ilości lektur, był najbardziej nerwowy i pełen wyjazdów służbowych. Wyjazd z klientami do Afryki, dotąd ciągle mglisty w planach, stał się jak najbardziej realny..
Kapsztad nocą
Widok na Kapsztad z Gór Stołowych


W drodze na Przylądek Dobrej Nadziei



Moje ulubione zdjęcie, w drodze powrotnej zajechaliśmy do winiarni, a tam cudne Potwory :)



Za to maj, nasze prywatne wakacje, był wspaniały. Emocje po trudnej wycieczce opadły, Bruno jakoś na nowo musiał się ze mną oswoić po tygodniu nieobecności i mogłam w końcu zająć się ulubioną czynnością - czytaniem. I utworzeniem tego właśnie bloga! 2 maja 2012 roku zaistniała Moja Pasieka. Jak to mawiają - do trzech razy sztuka i Moja Pasieka (skąd nazwa tutaj) jest właśnie trzecią próbą. Póki co, najbardziej emocjonującą i w pewien sposób systematyzującą moje zachłanne czytanie ;) Przy okazji dziękuję Wam drodzy czytelnicy, że tu zaglądacie :)

Czerwiec i lipiec przysporzyły nam zmartwień, sporo wizyt w szpitalu i walkę z upałem. Ale to co najważniejsze, to że udało się, że Ala, moja przyszywana młodsza siostra, wróciła do domu bezpieczna, choć perturbacje pooperacyjne dają znać o sobie do dziś..;/ Jednak, jak wiesz kochana, jestem niebezpieczną optymistką i będę Cię dalej ciągnąć za uszy :P

Ostatnie miesiące to wspaniałe znajomości internetowe. Mimo, że spotyka mnie to nie po raz pierwszy, to nieodmiennie zachwyca jednakowo. Cieszę się, że dzięki internetowi ten świat jest naprawdę, naprawdę mały :)

Czytelniczo.. Było sporo fantastycznych odkryć, zarówno w zakresie zaległości w  literaturze starszej, jak i współczesnej. No i bolesne odkrycie, że niestety nieświadomie wypisałam się z klubu książek o miłości. Nie tylko nie podchodzą mi współczesne romanse, co wiedziałam od dawna, ale jak się okazuje, kompletnie wyrosłam z książek Jane Austen czy sióstr Bronte. Kolokwialnie rzecz ujmując, nie ruszają mnie porywy serca, wielkie miłości i namiętności, ani losy biednych guwernantek... Mam tylko cichą nadzieję, że Wichrowe wzgórza pozostają wyjątkiem, choć naprawdę boję się po nie sięgnąć ponownie, żeby nie odkryć, że ta powieść również już mnie nie porusza..

A moje odkrycia to..:

W styczniu - Wodospad Joyce Carol Oates (moja recenzja tutaj)W lutym za ciosem, kolejna książka Joyce Carol Oates Blondynka, niestety bez recenzji, siła rażenia była zbyt ogromna ;) To książka, która obok Mojej siostry, mojej miłości należy do dwóch ulubionych książek Oates.



Marzec był skromniejszy w odkrycia, ale niewątpliwie zrobiła na mnie ogromne wrażenie Możliwość wyspy Houellebecqa



Kwiecień był nerwowy, ale za to maj nadrobił trzema odkryciami:

Zniknięcia Esme Lennox Maggie O'Farrel (recenzja tutaj)


 Gwiazdy nad Afryką Ilony Hilliges  (recenzja tutaj)  I oczywiście trylogia Suzanne Collins, która mnie wcześniej ominęła ;) (recenzja tutaj)



W czerwcu dominowały odkrycia w zakresie zaległości w klasyce.. I tak oto przeczytałam nareszcie Doktora Żywago Borysa Pasternaka (recenzja tutaj) oraz Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya (recenzja tutaj)



Lipiec to już miesiąc pod znakiem Krzysztonia..


 Obłęd zdetronizował nawet cudowną powieść Cherezińskiej, Korona śniegu i krwi


Krzysztonia, który nadal dominował w sierpniu Wielbłądem na stepie i Krzyżem Południa ( o których można poczytać tu i tu)



Wrzesień to ponownie nadrabianie zaległości w klasyce, dzięki czemu odkryłam Szklany klosz Sylvii Plath (tu recenzja):
ale też ciekawe odkrycia w zakresie nowości, jak w przypadku Tygrysów w porze czerwieni Lisy Klaussmann (tu o niej piszę) oraz Strasznie głośno, niesamowicie blisko Jonathana Safrana Foera (recenzja tu). Nie można też zapomnieć o Amerykańskim derwiszu Ayada Akhtara, o którym piszę tu.



Październik to miesiąc, który zdecydowanie należał do Oriany Fallaci (o której piszę tu)

Kapelusz cały w czereśniach to nie tylko fenomenalna saga rodzina, to również obraz wspaniałej kobiety, który polecam każdemu, bez wyjątku. Ale z października też warto odnotować Poniedziałkowe dzieci Patti Smith, które zrobiły na mnie również niebywałe wrażenie..

Listopad w większości był nadrabianiem zaległości i w związku z tym był bez mała miesiącem bez nowości ;) Ponownie króluje Jerzy Krzysztoń, z ostatnią powieścią jaką napisał (to znaczy ostatnią, jaką miałam jeszcze do przeczytania), oraz pierwszym tomem opowiadań, czyli Cyrografem dojrzałości ale też pojawia się Stasiuk i ponownie Hłasko.



Grudniową rewelacją był Trafny wybór J.K. Rowling, o czy można poczytać tutaj.


Z powyższego zestawienia łatwo zauważyć że to Jerzy Krzysztoń jest moim literackim odkryciem roku 2012 .

Oprócz własnych odkryć pojawiły się też odkrycia inspirowane lekturą innych blogów książkowych. Koczowniczka motywuje mnie do czytania książek, które czekają na półce. Honorata inspiruje do nadrabiania zaległości w starszych pozycjach, szczególnie książek Bahdaja. Zacofany w lekturze zaraził mnie Wiechem i Mirą Michałowską, Patrycja z blogu Bezszmer z kolei powieściami Iris Murdoch, a Paula z Zasiedziska zainspirowała pisarstwem Wita Szostaka. Oprócz tego warto dodać, że dzięki Oli widzę jakie mam zaległości w reportażu (do nadrobienia koniecznie) a blog Marlowa muszę wymienić, bo coś czuję, że tu też będą inspiracje :) Poza tym ciągle jestem wdzięczna za Berenta! I to jest również godne odnotowania :) No i na koniec, niczym wisienkę na torcie, zostawiłam Ultramarynę, której bloga zwyczajnie, bezczelnie, bez cienia udawania, uwielbiam.

Przepraszam, że nie wymieniam Was wszystkich - gdybym to zrobiła ten wpis nie miałby końca. Bardzo lubię blogi książkowe, wszystkie, które znajdują się w moich zakładkach i te które pewnie kiedyś też tam się znajdą. Cenię sobie to, że świat moli książkowych jest tak rozległy, tak różnorodny tematycznie i zaprzeczający obiegowej opinii, że czytelnictwo w Polsce podupada. Dziękuję, że mnie przyjęliście do swojego grona. Codziennie odkrywam wiele inspiracji czytelniczych, za które jestem Wam ogromnie wdzięczna. Czytajcie, piszcie i inspirujcie dalej!

2012.. To był naprawdę świetny rok. Mam nadzieję, że 2013 będzie równie sprzyjający lekturze :)

A z życzeniami wstrzymuję się do jutra!
Czytaj więcej

sobota, 29 grudnia 2012

"Kapelusz za sto tysięcy" Adam Bahdaj

Moja zajadłość (samozwańczego) naukowca, żeby wiedzieć, dotrzeć do źródeł, poznać, czasami męczy mnie samą. Szkoda, że nie mogę się rozerwać i zajmować kilkoma rzeczami na raz (a przecież i tak próbuję, bo nawet zębów nie umiem umyć, żeby drugą ręką na przykład nie suszyć włosów..) i tak na przykład zajmować się jednocześnie dokształcaniem w zakresie znajomości angielskiego (co haniebnie zaniedbuję) , czytać o rodzajach psychoterapii (kolejne znalezisko w bibliotecznych odrzutach z 1976 roku!) i zaczytywać w kilku książkach na raz. Do tego jeszcze zdecydować co czytać w  następnej kolejności, gdy się zostało tak obficie obdarowanym i każda książka nęci i kusi! Zmęczyłam się... Na odsapnięcie Bahdaj jest idealny!

Kapelusz za sto tysięcy to kolejna propozycja dla młodego czytelnika. Najlepiej takiego, który też musi spędzać wakacje z rodzicami nad morzem, podczas gdy pogoda nie dopisuje i niż znad Skandynawii obficie dzieli się deszczem. Takie właśnie wakacje spędza dwunastoletnia Krysia, zwana Dziewiątką, która w Warszawie nawet była szefem gangu, a teraz nudzi się jak mops na wspomnianych wakacjach w Nieborzu. Tato z bratem, Jackiem, spędza każdy dzień na połowach ryb, a mama znalazła upodobanie w grze w karty. Nad morzem jest niespokojnie, fale uderzając szaleńczo o brzeg zniechęcają do większych wędrówek, na dodatek ten deszcz. Na szczęście jest jeszcze kawiarnia Jantar, gdzie można dostać niezgorsze rurki z kremem i całkiem przyjemnie spędzić czas, pomimo tego, że na jeden metr kwadratowy przypada co najmniej dziesięciu turystów, których przywiała do kafejki niepogoda. A jednak to w Jantarze Dziewiątka, bystra i spostrzegawcza, pierwsza dostrzega niefortunną zamianę kapeluszy. A zamiana ta spowoduje niezgorszą aferę, kolejne śledztwo i zadziwiające jego wyniki. A przy okazji także nową znajomość z ornitologiem, który raczej jest kiepskim detektywem. Ale o tym co się tak naprawdę wydarzyło, dlaczego wiolonczelista rozpacza nad utratą zwykłego kapelusza, a Goguś chodzi i węszy, to już możecie doczytać sami. Najlepiej wspólnie, z własną, osobistą latoroślą, o ile jest na podorędziu. Bo może też gdzieś biega, w poszukiwaniu sensacji..

Bahdaja polecam każdemu niezależnie od wieku, płci i nastrojów. Jest dobry na pogodę i niepogodę. A przy tym lekki i odprężający, dzięki czemu można oderwać się od ponurych myśli, jakie spowodowała na przykład poprzednia lektura



Kapelusz za sto tysięcy, Adam Bahdaj, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2009
Czytaj więcej

piątek, 28 grudnia 2012

"Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum" Elżbieta Cherezińska

Następnie segregowali ludzi według ich zewnętrznego wyglądu, z tym że dzieci kierowano od razu na ciężarówkę. W tym samym czasie policjanci gorliwie przeszukiwali mieszkania. Szukali wszędzie: strychy, piwnice, skrzynie, szafy, łóżka. Czasami wyciągali dzieci ze skrytek. Czasami nawet dorosłych. Niektóre matki nie chciały oddać dzieci i razem z nimi wsiadały do ciężarówek. Inne ukrywały dzieci w takich miejscach, że gdy akcja się kończyła, wyciągały martwe, uduszone ciałka.*

 Pomysł powstania Dzienników miał swój zalążek podczas przypadkowego spotkania w pociągu w relacji Kołobrzeg - Warszawa, o czym można się dowiedzieć zarówno z przedmowy w książce, jak i strony internetowej autorki (ukłon za to, że obie wersje są napisane inaczej, nie skopiowane). Cherezińska spotkała wtedy współpasażera, który był nieczuły na jej próby izolowania się (w celach czytelniczych rzecz jasna!) i mimo to ją zagadywał. Z zagadywania przeszli do rozmowy, która zajęła im całą drogę. Współpasażer Cherezińskiej, Władysław Frenkiel, opowiedział jej wtedy o swoich rodzicach, który oboje przeżyli getto łódzkie. Matka Władysława, Estera, pisała w tym czasie Dziennik, ale podczas wywózki z obozu ukryła go i później nie udało się go odzyskać. Jednak w latach 90-tych ubiegłego wieku napisała wspomnienia, nad którymi warto się pochylić. Padło pytanie - Zajmiesz się wspomnieniami mojej matki?**Jak widać, odpowiedź na to pytanie została pozytywnie rozstrzygnięta i dziś możemy czytać wspomnienia Estery Frenkiel w napisanym od nowa i zredagowanym na podstawie wspomnień prawdziwych Dzienniku Etki Daum.

Getto łódzkie to w pewien sposób fenomen, na tle innych gett. Gdy wywożono masowo ludzi z getta w Warszawie, gdy likwidowano mniejsze getta w Białymstoku, czy Częstochowie, w Łodzi getto nadal funkcjonowało. Pomimo ofiar i częstych wysiedleń, pomimo zmniejszania racji żywnościowych, pomimo odebrania ludziom ich dzieci podczas akcji nazwanej Wielką Szperą, getto funkcjonowało nieustannie i dawało schronienie dziesiątkom tysięcy ludzi. Chaim Rumkowski, który został Przełożonym getta, jak to pisała o nim Etka, miał jedną receptę na ratunek - praca. Uratuje nas praca, tak powtarzał. Jednocześnie jednak sam miał dwa mieszkania i jeździł po getcie dorożką, nie głodował i nie marzł jak większość mieszkańców getta, zmniejszał racje żywnościowe gdy było trzeba, podpisywał listy osób na wywózki, współpracował ściśle z gestapo. Postać niejednoznaczna do samego końca. Dzienniki niestety nie rozjaśniają zaciemnień wokół Rumkowskiego. Są relacją młodej dziewczyny, której przyszło pracować w jego sekretariacie, a więc obserwującej jego otoczenia z bliska. Pracującej dla niego, a więc również lojalnej. Młodej, a więc czasami zbyt idealistycznej, w związku z czym często broniącej Rumkowskiego. Do tego niejednokrotnie jednak niedoinformowanej. Rumkowski wiele decyzji podejmuje za zamkniętymi drzwiami, na wiele decyzji strony niemieckiej musi się zgadzać, nawet jeśli są to decyzje tak brutalne, jak ta o wysiedleniu dzieci i starców. Oddajcie mi swoje dzieci cytuje z pamięci Cherezińska podczas rozmowy z synem Estery, co było najsłynniejszym i najboleśniejszym przemówieniem, do jakiego został zmuszony Rumkowski.

Same Dzienniki Cherezińska pisze z wyczuciem i właściwie oddając głos młodej dziewczynie, której wojna odebrała plany i marzenia na przyszłość. Którą wysiedlono z jej mieszkania i zmuszono do życia w zamkniętym obszarze miasta. W którym to obszarze powstaje państwo w państwie, własna jednostka monetarna, szpitale, służby porządkowe i fabryki. I taką rzeczywistość relacjonuje młoda, na początku nieco naiwna Etka. Szybko jednak dorastająca i coraz trzeźwiej osądzająca świat wokół siebie. W getcie jednak panuje dezinformacja. Wywózki organizowane co jakiś czas wywołują popłoch i obawy, kłamstwa strony niemieckiej, że do obozów pracy, mają coraz więcej luk. Coraz więcej prawd dociera do getta - o Oświęcimiu, o torturach, o masowym zabijaniu. Estera ma jednak cel - przetrwać i uratować swoją rodzinę. Jest w tym tak zdeterminowana, że nie waha się skorzystać z pomocy gestapo, gdy ta jest niezbędna.

To nie jest łatwa książka, taka do poduszki, choć język jakim posługuje się Estera/Cherezińska jest łatwy i prosty w lekturze. To nie jest książka do snu, a jednak czytałam ją do późna w nocy. Gdy skończyłam, zegar wskazywał trzecią szesnaście. Nie wiem jak to się stało. Bo to nie jest typowa książka dla Cherezińskiej, ona tu usunęła się cień, jest tylko Estera i jej wspomnienia. I to jest właśnie takie niezwykłe, bo pozostaje wrażenie lektury zaginionych prawdziwych dzienników. Jestem pełna podziwu, po raz kolejny, dla Elżbiety Cherezińskiej. Ma dar opowiadania, dar pisania, dar wczuwania się w innego człowieka. I choć lektura o trudach życia getta nie należy do tych lekkich, łatwych i przyjemnych, to jednak szczerze i z całego serca ją polecam.



Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Elżbieta Cherezińska, Zysk i S-ka, Poznań 2008
* str. 220
** str. 18
Czytaj więcej

wtorek, 25 grudnia 2012

"Trafny wybór" J. K. Rowling

Widzisz na ulicy/w parku/przy boisku trzyletnie, samotnie idące dziecko. Mijasz je i idziesz dalej?
Czy chociaż rozejrzysz się gdzie mogą być jego opiekunowie?

-------------

O ludzkiej hipokryzji, o zakłamaniu i fałszywej masce zakładanej na co dzień, napisano już chyba tysiące tomów, poświęcono tej tematyce wiele filozoficznych rozpraw. To co zrobiła Joanne Kathleen Rowling swoją powieścią mogę tylko nazwać odważnym, wręcz bezlitosnym obnażeniem tego typu zachowań. W małej, zwykłej, pełnej serdecznych ludzi miejscowości. W takiej spokojnej, cichej osadzie, do której warto pewnie uciec z wielkomiejskiego zgiełku. Pod jakim wielkim jestem wrażeniem może tylko potwierdzić fakt, że książkę pochłonęłam w kilka godzin.

O konflikcie między miasteczkami Pagford i Yarvil wiedziano od kilku pokoleń. Zaczęło się od niefortunnej sprzedaży ziemi Pagford dla Yarvil, które wybudowało na niej osiedle zwane Fields. Na osiedlu zamieszkała biedniejsza część Yarvil, ale to Pagford obciążono różnymi dodatkowymi kosztami i obowiązkami. Gdy zaś w Fields zamieszkali podejrzani mieszkańcy, nadużywający alkoholu, narkotyków i niezobowiązujące seksu, który owocował kolejnymi niekochanymi dziećmi, gdy ogródki przy domkach zaczęły być zaniedbywane, gdy domy zaczęły wyglądać jak slumsy, Fields stało się ością niezgody między radnymi Rady Gminy w Pagford. Część z nich chciała przesunięcia granicy Fields, tak by osiedle przynależało w całości do Yarvil. Część się z tym nie zgadzała, jak Barry Fairbrother, który sam wywodził się z Fields i próbował uratować zarówno osiedle jak i ośrodek odwykowy Bellchapel, którego także próbowano się pozbyć, jako ośrodka pełnego ludzkich pasożytów. Śmierć Barry'ego urywa te działania, a także stwarza wolny wakat na stanowisku radnego w samorządzie.

To właśnie ten wolny wakat wywołuje najwięcej niezdrowego podniecenia w rodzinie Mollisonów. Howard, ojciec Milesa, uważany za pierwszego obywatela Pagford, znajdzie w niej okazję do przeforsowania swoich planów wobec Fields, a także wprowadzenia do Rady syna. Shirley, jego żona, okazję do pokazania kto tu jest najważniejszy. W opozycji do nich Colin Walls, zwany złośliwie Przegródką, najlepszy przyjaciel Barry'ego, będzie chciał kontynuowania jego dzieła, w czym próbuje mu pomóc lekarka, Parminder Jawanda. Simon Price dostrzeże w nowych okolicznościach okazję do łatwej sposobności zdobycia szybkich pieniędzy. I wielu, wielu innych doszuka się w tej sytuacji czegoś dla siebie. Albo będzie się musiało w tej niej odnaleźć w inny sposób. Jednak ci wszyscy ludzie, tak skupieni na wyższym i ważniejszym celu, bo przecież pomaganiu miasteczka, nie zwracają w ogóle uwagi na prawdziwy dramat, jaki dzieje się tuż pod ich oknami. Są tak pochłonięci swoimi konfliktami, swoimi sprawami, swoimi planami, że nie zwracają uwagi na dramat dwójki dzieci. A także na dramaty we własnych domach.

Świetne, prawdziwe portrety psychologiczne różnych osobowości, piękne oddana atmosfera małego miasteczka, gdzie każdy zna każdego, naturalne dialogi i relacje międzyludzkie sprawiają, że tę powieść czyta się nie jak fikcję literacką, wzorującą się na rzeczywistości, a w zasadzie jak najbardziej realną historię, o realnych sytuacjach, które mogły się zdarzyć wszędzie, nawet w moim małym, swojskim miasteczku...

Przyznaję, że jestem wierną fanką Harry'ego Pottera. Wszystkie siedem tomów czytam przynajmniej raz w roku. Taka moja mała, prywatna mantra, coś jak oglądanie ulubionego serialu. Ciekawość wobec nowej powieści J.K. Rowling więc była ogromna. Myślę, że teraz mogę już spokojnie mówić, że jestem fanką autorki, nie tylko cyklu. Dała w tej powieści dowód, że jest prawdziwą, dobrą i mocną pisarką. I niecierpliwie będę czekać na więcej.

Trafny wybór, J. K. Rowling, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012
Czytaj więcej

niedziela, 23 grudnia 2012

"Czas aniołów" Iris Murdoch

 Ten rodzaj atmosfery zmierzchu bogów doprowadzi sporo ludzi do obłędu (..)*

Czas aniołów to nie jest łatwa lektura - nie jest lekka, choć paradoksalnie czyta się ją lekko i szybko, ale zaliczam ją raczej do tych trudniejszych, które wymagają od czytelnika skupienia. Daje też niebywałą satysfakcję z lektury. Jej siłą są dialogi i problematyka - utrata wiary w Boga.

Powieść ta przypomina nieco teatr telewizji. Scenografia zostaje zawężona do plebanii, osnutej mgłą i w związku z tym odciętej w pewien sposób od świata, do krajobrazu rzeki ukrytej w tej mgle oraz fragmentarycznie, do paru londyńskich ulic. Bohaterowie nieliczni, ale wyraziści i każdy z bogatą historią. Spoiwem dla nich wszystkich jest Karel, kapłan, który ma opinię dziwaka, kapłan, który jest bratem, ojcem, wujem, gospodarzem i nareszcie kimś w rodzaju pana i władcy. Jest to też kapłan, który z ambony, podczas prowadzonej przez siebie mszy pyta swoich wiernych: "A co by się stało, gdybym powiedział wam, że Boga nie ma?".

Wszystko zaczyna się od tego, że Karel przenosi się na plebanię do Londynu, choć można też uznać to za etap, że wszystko się zaczęło kończyć właśnie od tego momentu. Wraz z nim w przeprowadzce biorą udział jego córka Muriel, bratanica Elżbieta, oraz osoba nie mniej znacząca, gosposia Pattie. Na plebanii zaś oczekują ich Eugeniusz Pieszkow z synem Leonem. Każdą z bohaterek i bohaterów poznajemy jakby w kolejnych odsłonach aktów, każdy akt też narasta w znaczące szczegóły, powoli historia ta nabrzmiewa od zadawanych ran, trudnego życia z chimerycznym i zdaje się, niekoniecznie zdrowym na umyśle kapłanem. Karel odcina się od świata, podobnie odcina od świata całą plebanię, czyniąc z Pattie swoistego cerbera, który ma za zadanie przeganiać wszelkich interesantów. Również brat Karela, Marek, nie ma dostępu do tego świata. W ciemni tych aktów pojawia się delikatny przebłysk, chwila nadziei na coś wspaniałego miedzy Pattie i Eugeniuszem, ale jak to z przebłyskami bywa, zgasł zbyt szybko. Niezdrowa atmosfera na plebanii narasta ze strony na stronę, by przyjąć niespodziewany obrót i w rezultacie rozproszyć bohaterów tego dramatu w różne strony miasta. Finał, jak na dramat przystało, z ofiarą śmiertelną, zamyka tę sztukę aktem końcowym.

Siłą przekazu jest utrata wiary w Boga. Wiarę tę stracił Karel, który jednocześnie sam siebie zamienia w swoiste bóstwo czyniąc siebie panem i władcą garstki kobiet na plebanii. Dla osób religijnych jego zachowanie będzie po prostu bluźniercze. Niczym obłęd, bo ciężko to wyjaśnić w kategoriach rozumu. Jego brat Marek, od dawna twierdzi że nie ma Boga, ale wiara brata była dla niego ważna, toteż uświadomienie sobie, że on tę wiarę traci zagraża fundamentalnym przekonaniom Marka. Karel syci się wiarą dobrej, niewinnej, naiwnej Pattie. Daje mu ona siłę i opromienia boską chwałą. Pattie jest swoistą Matką Boską w oczach Karela, który ma odwagę, by wymawiać słowa znanej modlitwy do Pattie, nie do Matki Boskiej. I wreszcie utracona wiara Eugeniusza. Ona jest najsilniej sprowokowana przez los, jaki spotkał Eugeniusza. Utrata majątku rodziny na skutek rewolucji, długie, stracone lata w obozach pracy., śmierć żony, samotne wychowywanie syna i emigracja do kraju, w którym nigdy nie pozwolił sobie poczuć się jak w domu. Życie jako takie uznaje jako jeden wielki obóz, jedynie umiejscawiany w różnym środowisku.

Dla kogoś wierzącego niektóre dialogi, czy twierdzenia bohaterów mogą być trudne. Dla mnie ta książka to istne morze tematów do dyskusji. Polecam umysłom otwartym, nie zrażającym się bluźnierczymi teoriami, które wygłaszają bohaterowie. Summa sumarum przekaz książki jest jasny -utrata wiary to utrata czegoś ważnego, czegoś, czego człowiek wierzący mógł się uchwycić w ciężkich chwilach. I nieważne w co wierzy tak naprawdę, ważne, że zostało to utracone.


Czas aniołów, Iris Murdoch,  Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1970
*  str. 19

Czytaj więcej

czwartek, 20 grudnia 2012

"Wojna domowa" Miry Michałowskiej

Gdy jakiś czas temu czytałam Szklany klosz Sylvii Plath nie zwróciłam uwagi (cóż za niedopatrzenie), że książkę tłumaczyła Mira Michałowska. Nie od dziś wiadomo, że rola tłumacza odgrywa bardzo ważną rolę, że kiepski tłumacz może zepsuć nawet arcydzieło, że genialny tłumacz może z kiepskiej powieści uczynić przyjemne czytadło. Mira Michałowska była niezwykłą tłumaczką, bo Szklany klosz czytałam jakbym czytała samą Sylvię Plath, bezpośrednio, jakby nie istniał żaden dodatkowy kanał komunikacyjny. A przecież istniał i to odczucie potwierdza, że tłumacz wykonał świetną robotę! Ale skromnie, jest zawsze w cieniu autora. W Wojnie domowej poznajemy właśnie taką tłumaczkę, jej perypetie sąsiedzkie, małżeńskie, a nareszcie pedagogiczne. I bez dwóch zdań, jest to idealna lektura na każdą porę roku. Można czytać ją w komunikacji miejskiej, w oczekiwaniu na pociąg/tramwaj/metro (niewłaściwe skreślić ;D).  Zresztą, gdyby nie Wojna domowa wczorajsza podróż do Poznania byłaby dla mnie pasmem udręki i nudów. A tak spędziłam kilka przyjemnych godzin w pociągu, czasami odrywając się od lektury, by obejrzeć świat za oknem, który już w niedalekiej odległości od Warszawy, znacząco różnił się krajobrazem pogodowym od warszawskiego.



Wojna domowa to zbiór felietonów, które Mira Michałowska publikowała pod pseudonimem Maria Zientarowa w "Przekroju" i na podstawie których powstał scenariusz do słynnego już serialu Wojna domowa. Krótkie, często ledwie dwu-trzy stronicowe humoreski są scenkami z życia dwóch rodzin. Rodziców Pawła i Pawła, oraz mieszkającego po sąsiedzku, bezdzietnego małżeństwa, do którego sprowadza się nastoletnia kuzynka, Anula. Wychowywanie młodzieży prowokuje wiele inspirujących dialogów, rozmowy dorosłych z młodzieżą, kiedy to dorośli rzadko nadążają za tokiem rozumowania młodzieży, powodują wiele zabawnych nieporozumień, ciekawych konkluzji i zaskakujących zakończeń. Napisana lekkim, przyjemnym językiem, bez specjalnych ozdobników i ulepszaczy Wojna domowa może być lekturą dla każdego, niezależnie od wieku, płci i innych upodobań. To po prostu rewelacyjna, zdecydowanie za krótka!, książeczka, która mimo tego, że została napisana w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, jest w kwestiach relacji międzyludzkich nadal aktualna. Każdemu, kto się waha polecam fragmenty (tu i tu), jakie można znaleźć u Zacofanego w lekturze, który nie po raz pierwszy zwrócił moją uwagę na ciekawą i trochę zapomnianą książkę. Polecam serdecznie!


Wojna domowa, Mira Michałowska, Wydawnictwo TRIO, Warszawa 1994
Czytaj więcej

wtorek, 18 grudnia 2012

Gdzie arcydzieło z kiczem się ściera.. O "Chochołach" Wita Szostaka

Książka zagadka. Książka, która najpierw wciąga, odurza, oplątuje swoje macki wokół wszystkich myśli, żeby po pewnym momencie zmęczyć, znużyć i zmusić, jak głównego bohatera, do jakiegoś zakończenia tej opowieści..

Bohater - Narrator, bezimienny mężczyzna, wprowadza nas w świat przedziwnego Domu, domu rodziny Chochołów. Jest to Dom piękny i ogromny, pod swoim dachem skrywa całą rodzinę, a zatem wszystkich wujków, ciotki, kuzynów, dziadków, babcie.. Wszystkich. Znajdujący się w ogromnej kamienicy, przez lata odkupywanej przez ród Chochołów, staje się jednym wielkim domem, choć z oddzielnymi mieszkaniami każdej z rodzin. Ale te oddzielne mieszkania to pozór, rodzina żyje w dziwnej symbiozie, wspólnie sobie gotując, spędzając święta, podejmując rodzinne decyzje. Wspólnota idzie tak dalece, że mieszkańcy Domu nie czują potrzeby by zamykać drzwi swoich mieszkań, dzięki czemu nasz Bohater może odwiedzać ich w nocy, kiedy sam nie może spać. Podgląda ich sny, nagie, bezbronne ciała, przy okazji snując historię powstania domu, historię każdego z członków rodziny.

Dom jest dziwny nie tylko z powodu pomysłu, by cała rodzina zamieszkała pod jednym dachem. W swojej dziwności idzie dalece dalej - Dom posiada własną kaplicę, oraz własny grobowiec. Tworzy własny mit, własne arterie życia biegnące między mieszkaniami, między mieszkańcami. Tworzy swoistą utopię, gdzie nie ma niesnasek, gdzie każdy wita każdego z uśmiechem i pyta "co słychać?". Czy taka utopia może przetrwać? Nie może. Z czasem jesteśmy świadkami rozpadu tej utopii, którą jak się okazało podtrzymywała jedna osoba, rozpadu, który pociąga za sobą również rozpad miasta, w którym Dom się znajduje - miasta pełnego rożnych odcieni, miasta mieniącego się kanałami weneckimi, wojennymi nastrojami, podziałami, miasta widma: Krakowa.

Arcydziełem są mity rodzinne, które łączą się z mitami Krakowa, mitami, jakie tworzy na własny użytek Bohater - Narrator. I tak pogrążony w wieloletniej śpiączce ojciec pojawia się w micie o Królu Śpiącym, którym Chochoł Narrator uczynił Kazimierza Wielkiego, ostatniego Piasta. Brat zaginiony pojawia się w miejskiej legendzie. Rozpad Domu wiąże się z rozpadem Krakowa. Dom to Kraków, Kraków to Dom. Jedno i drugie musi ulec rozpadowi, podtrzymywane przez mity, podsycane mitami przez kolejne pokolenia, w końcu traci zasadność bytu.

Kiczowate i psujące efekt są regionalizmy autora. Jakkolwiek uznaję je w mowie potocznej, czy w notatkach blogowych, tak nie potrafię przyjąć ich w narracji, w narracji zmysłowej, pięknej, obdarzonej mocą słowa, którą nagle przerywa przeglądnięcie, poglądnięcie, rozglądnięcie..  To, że wydawca nie zadbał o korektę powieści widać od pierwszych jej stron (błędy składniowe, brak przyimków, literówki itd.), ale regionalizmy autor.. musiał pozostawić już sam. I tak w pięknej narracji pojawiają się zgrzyty. Dla mnie szczególnie uderzające, bo do pewnego czasu nie miałam pojęcia, że w ogóle istnieją takie słowa..

Z jednej strony jest to genialna powieść, pełna metafor, symboliki, a jednocześnie trudno mi do końca jednoznacznie powiedzieć, że jest taką w całości. Jest w niej coś, co uwiera, co sprawia, że trudno mi ocenić tak wprost. Może kwestię rozwikła kolejne wydanie, bez błędów? Może te błędy za bardzo zakrzywiły mój osąd? Jedno wiem na pewno - do połowy swojej powieści Wit Szostak porwał mnie niesamowicie. Byłam skłonna już wtedy uznać go za kolejne odkrycie 2012 roku. Druga połowa jednak zaczęła kuleć. Co nie oznacza, że nie sięgnę po kolejne tomy trylogii krakowskiej. Mimo wszystko nadal czuję ten zachwyt z pierwszych stron powieści.. Mam nadzieję, że zostanie podtrzymany kolejnymi tomami - Dumanowskim i Fugą.

Inspiracją do przeczytania tej książki był fenomenalny wpis u Pauli - jej recenzja tutaj.


Chochoły, Wit Szostak, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2010
Czytaj więcej

poniedziałek, 17 grudnia 2012

17 grudnia 1999 roku..


..był mroźnym dniem..
jak to się stało, że dałam się namówić Marcinowi wtedy na tamten spacer to już pozostanie zagadką..

..a dziś w typowy dla siebie sposób Marcin komentuje:
Cóż, popełniłaś ten błąd trzynaście lat temu to i wlecze się za tobą do dziś..

Ha! Taki błąd to ja mogę (i na pewno będę) popełniać całe życie!

Tuż przed ślubem, czyli pan młody zwija manatki i ucieka ;) 28/08/2010

Notkę sponsorują Potwory - wszystkie trzy :D

Czytaj więcej

Joanna Fabicka, "Święto Kobiet"


8 marca

Spałem sobie niespokojnym snem winowajcy, gdy do pokoju wdarła się Adela w peniuarze i zmusiła mnie do dykcyjnych rymowanek:
– Pracowitość i systematyczność to podstawa sukcesu – grzmiała, próbując równocześnie umocować w ustach sztuczną szczękę. Zawsze jak ma kaca, to robi się nagle bardzo pracowita. Usiadłem na łóżku półprzytomny i mechanicznie powtarzając „złorzeczył zrzęda na grzędzie”, zastanawiałem się, czy ja jednak aby nie gram od urodzenia w jakimś komediowym serialu, tylko nikt mi o tym nie powiedział? Już dochodziłem do końcowych wniosków, gdy zadzwonił telefon.

– Dzisiaj Święto Kobiet, nie zapomnij...
– Wszystkiego najlepszego mamo...
– Cicho, durniu, nie o to mi chodzi. Idziemy wszystkie na manifę. Zbiórka o jedenastej przed pomnikiem Kopernika.
– Ale ja nie jestem kobietą!
– To nie ma najmniejszego znaczenia – przerwała mi brutalnie mama. – Chodzi o sprawę.
Aha. Powlokłem się do łazienki, gdzie odkryłem, że znowu ktoś mi podbiera moją piankę do golenia. To znak, że Adela przyjmuje potajemnie jakichś mężczyzn. Przysiadłem na muszli i pomyślałem, że jestem już tak zmęczony życiem, że właściwie to mi wszystko jedno i mogę iść na tę manifestację. To będzie mój prezent dla wszystkich zdradzanych, oszukiwanych, dyskryminowanych, gwałconych, źle wynagradzanych, zmuszanych do prostytucji kobiet na świecie. Dla wszystkich ofiar kłamliwych, egoistycznych jajozwisłych samców!

Pod pomnikiem

Tak musiała zaczynać się rewolucja październikowa! Jeszcze pochód nie ruszył na dobre, a już policyjne sikawki do tłumienia nielegalnych demonstracji stały w pogotowiu. Tłum z minuty na minutę pomrukiwał coraz drapieżniej. Powoli zaczyna mi się kręcić w głowie od nadmiaru wrażeń. To było skrzyżowanie Parady Miłości z karnawałem w Rio de Janeiro. Z trudem wypatrzyłem moje kobitki. Stawiły się w komplecie: mama, Hela, Adela, babcia i Gonzo. Wszystkie miały bojowe miny i silne przekonanie, że oto nadszedł kres dla męskiej odmiany gatunku ludzkiego. Gonzo paradował w babcinym fioletowym boa i staniku w tygrysie wzory, niczym jakiś karłowaty transwestyta. Co prawda, pętało się tam całkiem sporo facetów, ale na twarzy mieli wypisane histeryczne pytanie: co ja tu robię? Niektórzy nadrabiali miną, ale i tak rzucali trwożne spojrzenia na boki i obmyślali skrycie plan ewakuacji. Elka przybyła razem z Ozyrysem. Dźwigali wielki transparent MĘSKIM DZIWOLĄGOM – RADOSNE NIE. Pojawienie się Oziego wzbudziło nienaturalne podekscytowanie mediów. Co chwila ktoś podbiegał z kamerą, celował mu w nos mikrofonem i zadawał pytania. Jazgot był jednak tak wielki, że nic nie było słychać. Wreszcie na mównicę zaczęły wdzierać się kolejno gwiazdy polskiej myśli feministycznej i zaczął się meksyk.
– Czy chcesz, aby mężczyzna decydował o twoim życiu?
– NIE! – zagrzmiał tłum.
– Czy chcesz być tylko robotem kuchennym?
– NIE!
– Czy jesteś dmuchaną sexy doll?
– NIE!!!

O rany! Tłum falował coraz bardziej i przyparł mnie do barierki oddzielającej taras dla VIP-ów. Czułem się jak na koncercie punkrockowym. Jeszcze chwilę, a zaczną tańczyć pogo, aby znaleźć ujście dla wszechogarniającej agresji. Trochę się bałem, że je poniesie, ale zaraz przypomniałem sobie, że kobiety, jako ten wyższy stopień na drabinie ewolucyjnej, są uosobieniem spokoju i łagodności. Muszę przyznać, że te wszystkie feministki prezentują się na żywo dużo lepiej niż w telewizji. A ta, co ją wywalili z „Pegaza”, ma zniewalające spojrzenie sarny. Hm... i całkiem niezłą figurę. Może jednak ten cały feminizm wyjdzie mamie na dobre i nabierze trochę kobiecości? Zresztą jak stała teraz z tymi swoimi oczami rozświetlonymi nienawiścią, to wyglądała bardzo ładnie. Tymczasem nastąpiła bezwzględna demitologizacja męskiej andropauzy. Podobno to tylko kłamstwo wymyślone przez mężczyzn zazdrosnych o menopauzę. Nauka dowiodła, że samcy, jako mniej rozwinięte stworzenia, nie przechodzą burzy hormonalnej, tylko hodują brzuchy z lenistwa. Jakiś okularnik w kapeluszu dopadł do mikrofonu, krzycząc, że to nieprawda, ale i tak nikt nic nie słyszał, bo straż miejska odłączyła nagłośnienie. Pochód ruszył w stronę dworca, paraliżując stolicę. Kierowcy wysiadali ze swoich samochodów i klnąc na czym świat stoi, kopali z wściekłością koła. Mieli czerwone twarze i sapali z bezsilności. Patrząc na nich, naprawdę uwierzyłem w teorię Darwina. Nie wiem, jak kobieta, ale facet to na pewno pochodzi od małpy. No i Kasica Łasica. Ona to w prostej drodze od pawiana z tym swoim gościnnym dupskiem. Patrzyłem na Helę z rozwianymi włosami i zastanawiałem się, czy wie, jakiego barana ma za męża. Przed dworcem nastąpił przełom dramaturgiczny i pierwszy punkt zwrotny. Nasza pokojowa manifestacja stanęła oko w oko z Frakcją Rodzin Polskich i z jej młodzieżowym odłamem: Rewolucyjną Frakcją Dzieci Rodzin Polskich. Tu proporcje były odwrotne. Więcej było mężczyzn w średnim wieku o wykształceniu rolniczym, którzy trzymali za rękę swoje wystraszone żony. Co jakiś czas rozlegała się komenda
– Zocha, protestuj, do pioruna!
I wtedy Zocha nieśmiało wznosiła okrzyk:
– Jestem szczęśliwą żoną i matką!
A jej małżonek dodawał:
– Śmierć pedałom!
I tak sobie wszyscy wesoło wymieniali poglądy, aż podjechały trzy wozy strażackie, błyskawicznie wzniesiono zaimprowizowaną estradę i na deski wskoczył... jakiś latynoski kochaś z rozkołysanymi biodrami. Uważam, że Urząd Miasta Stołecznego Warszawy spisał się na medal. Żeby tak spacyfikować imprezę, no, no! Feministki zapomniały, po co tu przyszły i piszczały w ekstazie, Dzieci Rodzin Polskich prosiły je do samby i poczułem się jak idiota, bo byłem jedynym, który krzyczał: „Precz z sondą waginalną!”

Poniedziałek

Co za wstyd! Jestem pośmiewiskiem całej szkoły. Wczoraj we wszystkich wydaniach „Wiadomości” pokazywali materiał z manify, w którym stoję na barykadzie i wrzeszczę falsetem: „Moja wagina należy do mnie!” W tle Gonzo udaje, że wiesza się na fioletowym boa babci. Najgorszy był komentarz.
„Zacietrzewienie polskich feministek sięga tak daleko, że w swej nienawiści nie widzą już, że zamiast pozostać kobietami, zamieniają się w pokracznych nastolatków wrzeszczących, jakby przechodzili nieudaną mutację”.
Nikt, nikt mi nie pogratulował sławy. Najłatwiej krytykować, typowo polska przypadłość.
Ozyrysa też było widać w TV. Wszyscy mówią, że świetnie wypadł. Potnę się pod
kolankami z zazdrości.


Świńskim truchtem, Joanna Fabicka, W.A.B.,Warszawa 2004, str. 82-86.

Czytaj więcej

niedziela, 16 grudnia 2012

"Zima" Andrzej Stasiuk

Nie jestem fanem spotykania ludzi, nie czuję takiego zobowiązania. Filozofia spotkania nigdy do mnie nie przemawiała.*

Zima jest zbiorem krótkim, wręcz żałośnie krótkim, bowiem zawiera się ogółem na czterdziestu ośmiu stronach zbiorku przypominającego bardziej tomik wierszy, niż zbiór opowiadań. A jest ich tutaj aż pięć, pięć krótkich tekstów, z których trzy zatytułowane są męskimi imionami, jedno nazwami miast, a ostatnie tytułową Zimą. Ów tomik, dla przeciętnego mola książkowego, dla sycącego się kilkusetstronicowymi powieściami, dla kogoś nigdy nie zaspokojonego krótką formą, cóż, dla kogoś takiego ten tomik może wydawać się jednym wielkim oszustwem wydawniczym. Pozory jednak mylą. Stasiuk nawet krótką formą może zaskoczyć, wciągnąć, poruszyć. I może dlatego dobrze go dawkować takimi małymi porcjami?

Motywem przewodnim całego zbioru jest samotność i rozpad. Samotność z wyboru, samotność człowieka, który nie potrafi rozpoznać samego siebie w tłumie ludzi, dlatego bezpieczny jest we własnym, samotnym świecie.

I nawet gdy stoi pod sklepem z facetami, to widać, że stoi sam. Bo chwilę potem oni zostają, a on rusza w stronę domu te cztery puste kilometry, po których hula wiatr, i dopiero na samym końcu, za samotnym przystankiem pekaesu, wchodzi w wąską dolinę, gdzie wszystko raptem cichnie i nawet w słoneczne dni zalega dziwny cień, który jest właściwie brakiem światła, wilgocią ziemi, mulistym oparem (..)**

Samotna wędrówka Pawła na targ, Pawła, który utknął w marazmie swoich dni, a jednak boi się zmian, samotność Mietka, który od dziesięciu lat planuje zmienić swoje życie, a ciągle pozostaje bez zmian kłusownikiem naganiającym dla turystów zwierzynę, samotność Grześka, miłośnika złomu i wreszcie samotność w ogólnym jej wymiarze, w zimową mroźną noc. Stasiuk tworzy smutne światy, ale są to też światy nasycone mądrością i pięknym słowem. Poezją zadymioną barem pełnym papierosów, zaśnieżoną drogą, miałką wymianą zdań pomiędzy spotykającymi się ludźmi. Samotność, rozpad i przemijanie są najważniejszymi wątkami tej poezji. Rozpad rzeczy, którymi człowiek nieustannie się otacza, którymi gardzi, a które jednocześnie są dla niego ważne. I w końcu rozpad własnego świata, nieuchronny..

W noc cichą jak ta słychać, jak świat się starzeje. Przepalają się żarówki i tranzystory, rdza rozkłada mechanizmy, drewno w piecu spala się szybciej, niż rośnie w lesie, ubrania tleją i butwieją na naszych ciałach i z każdą chwilą są cieńsze i słabsze, pełne zamienia się w próżne, a potem w potłuczone, papieros w popielniczce własnoręcznie dokonuje żywota, obrazy i dźwięki parują z magnetycznych taśm i tusz opada w długopisie, a papier kruszeje jak opłatek i nawet fałszywe królestwo tworzyw sztucznych się nie oprze. To jest prawdziwy świat miłości, bo ciemny cień straty wisi nad nim jak jastrząb nad zdobyczą.***

Jak to ostatnio podsumował mój kolega, z którym wymienialiśmy się tomikami opowiadań, Stasiuk jest depresyjny w odbiorze.Nie zmienia to jednak faktu, że gdy skupić się na sposobie przekazywania treści, można odkryć wiele ciekawych światów i jaźni artysty. Możemy dopowiedzieć sobie wszystko inne, co mogło się wydarzyć jego bohaterom, przemilczając cały kontekst, idąc dalej w ten zimowy las, albo możemy po prostu zacząć czytać od nowa..


* Fragment wywiadu z Andrzejem Stasiukiem. Pełen tekst wywiadu można znaleźć na przykład tu: http://nowica.blogspot.com/2011/03/andrzej-stasiuk-dziki-swiety.html
** Zima, Andrzej Stasiuk, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001, str. 16
*** Zima, Andrzej Stasiuk, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001, str. 41

Zima, Andrzej Stasiuk, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2001
Czytaj więcej

czwartek, 13 grudnia 2012

"Tarantula, Klops i Herkules" Joanna Olech

Zima zobowiązuje. A zatem dużo herbaty z miodem i cytryną i dużo lekkiej lektury. A nawet ( o zgrozo) obejrzałam film! Jednakże z lekką książką zawsze jest mi bardziej po drodze niż nawet z najlepszym filmem, a lekką książką, której autorką jest Joanna Olech, to już w ogóle, można by rzec - pełna kompatybilność uczuć. Dlatego jak tylko zobaczyłam, że pojawiła się w katalogu naszej biblioteki miejskiej.. nie omieszkałam zostać pierwszą wypożyczającą. I tak przeniosłam się w inne miejsce - do Witkowic, oraz w inną porę roku, czyli do okresu lata. I choć z przyjemnością czytam latem książki o zimie (bo tęsknię), tak już odwrotnie.. niekoniecznie (bo jeszcze nie tęsknię). Ale co tam pora roku, akcja się liczy!

Karol, o dość nieszczęśliwym nazwisku, Klops, zostaje "zesłany" do ciotki, do małej miejscowości Witkowice na okres wakacji. Jego mama dostała stypendium naukowe w związku z czym syna trzeba było gdzieś ulokować na czas jej nieobecności. Z dwojga złego - kolonie vs ciotka, Karol i tak woli pobyt u ciotki. A ta i jej córka Bella pozornie niespecjalnie były najszczęśliwszym towarzystwem dla chłopaka - Bella to mini wersja Paris Hilton, dla której różowe tipsy i świetna fryzura to najważniejsze problemy życiowe, a ciotka zapracowana i zajęta codziennością, nie ma specjalnie dla niego czasu. W Witkowicach  jak to w małych miejscowościach bywa, nic się ogółem nie dzieje. Fatalnie się zapowiadało prawda? Nie mogło się jednak obejść bez przygód, przyjaźni i ostatecznie całkiem niezłej afery w jakiej wziął udział Karol. A zaczęło się niewinnie - ktoś podmienił w witkowickim muzeum w gablocie z pocztówkami stare pocztówki na inne, na pierwszy rzut oka niewiele różniące się od poprzedniczek. Po co podmieniać pocztówki? Na dodatek pocztówki, której mają raczej wartość sentymentalną, wspomnieniową, ale niekoniecznie już realną? Dość dodać, że po krótkim czasie, na skutek niefortunnego wypadku, gruchnie wieść o skarbie, ukrytym gdzieś własnie w Witkowicach, by zaczął się ruch, tłumny zjazd żądnych wrażeń poszukiwaczy skarbów i ciekawskich turystów.

Karol, początkowo dość sztywny w obejściu, posługujący się bardzo poprawną polszczyzną, nie zyskuje aprobaty otoczenia. No i ten strój! Biała, wyprasowana koszula, czarne spodnie, czarne pantofle.. Plus ruda czupryna i trudno, żeby nadawał się na detektywa tak bardzo rzucając się w oczy. Z pomocą przyjdzie mu Tula, która szybko znajdzie dla niego alternatywny strój, wciągnie niechcący w swoje śledztwo i przypadkiem założy grupę detektywistyczną. Której największym atutem jest pies, nie bez powodu nazwany Herkulesem. Na cześć Poirot, nie mitologicznego rzecz jasna. Jego umiejętności detektywistyczne, dedukcyjne, oraz wrodzony radar naprowadzający na przestępców, będą ogromnym wkładem w sprawę "kto podmienił pocztówki?" i "gdzie został ukryty skarb?". Bo jak w prawdziwej, kryminalnej przygodzie być powinno, skarb okaże się prawdziwy i wart poszukiwań, na dodatek okraszony ciekawą historią związaną z jego pochodzeniem. Przygody zaś sprowokowane amatorskim śledztwem urozmaicą wakacje zarówno Karola, Tuli, Belli jak i Mietka. Dzięki czemu zawiążą się przyjaźnie. Nie tylko wakacyjne.

Jak to u Joanny Olech bywa - nie można się nudzić. Pisze prostym, ale wciągającym od pierwszego zdania stylem i w takim stanie utrzymuje czytelnika do ostatniej strony. Nawet jeśli powieść zachowuje ustaloną konwencję książek kryminalnych dla młodzieży to również wprowadza swoistą świeżość, dzięki ciekawym, barwnym postaciom, zabawnym przygodom i bardzo szczególnemu psu.

Polecam! Nie tylko młodzieży ;)

Tarantula, Klops i Herkules, Joanna Olech, W.A.B., seria z kotem, Warszawa 2012
Czytaj więcej

środa, 12 grudnia 2012

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Joanna Fabicka, "Przygoda z showbiznesem"

Sobota, 22 kwietnia

Od samego rana jestem niezwykle podekscytowany! W nocy trzy razy musiałem zmieniać prześcieradło. O czternastej rozpoczyna się w wytwórni filmowej „Wytwórnia” casting do reklamy szybko schnącej pasty mocującej protezy zębowe. To może być przełom w moim życiu! Goliłem się pięciokrotnie. Gonzo na mój widok wrzasnął falsetem jak z Blaszanego bębenka i razem z Oponą schował się do bieliźniarki. Starłem z twarzy grudki krwi i wróciłem do łazienki, żeby wydepilować sobie pachy. Z rozpędu ogoliłem i nogi. Przynajmniej włosy nie będą mi wystawały z getrów, czyniąc ze mnie jakiegoś nieokrzesanego neandertalczyka. Właśnie zeskrobywałem w łazience kamień z zębów, kiedy wpadła mama i zaczęła wywalać brudy z kosza:
 – Gdzie, u diabła, podział się mój pilnik do paznokci?
Jak zobaczyła, że trzymam go w ręce, wpadła w furię. Szarpała się ze mną jak szalona, a mnie została do wyczyszczenia tylko górna trójka i nie chciałem go oddać. Wreszcie udało się jej go złamać. Całe szczęście, że nie razem z moim zębem. Ale tak sobie przejechałem po dziąśle, że zalałem się krwią. Mama sięgnęła błyskawicznym ruchem do apteczki i wyjęła z niej spirytus. Chlusnęła obficie na to, co zostało z pilnika, i syknęła: „Jesteś nienormalny!” Teraz dostanę zakażenia, wypadną mi wszystkie zęby i umrę ze zgryzoty. Zareagowała z matczyną troską: „Przynajmniej nie będziesz już potrzebował aparatu ortodontycznego”. Odmówiła też wezwania Gruczoła. Nie ma co! Świetnie się zaczęła przygoda z showbiznesem.
  
W metrze

Dziąsła ciągle krwawią. Zabrudzę na planie protezy zębowe i będę musiał zapłacić wielomilionowe odszkodowanie! A w ogóle, to czy mogę się tam pokazać z takimi dłońmi? Jakby je odrąbano Frankensteinowi. Na pewno urodziłem się bez rąk i w szpitalu pijany chirurg przyszył mi łapy jakiegoś kulomiota, który zginął na zawodach trafiony własnym pociskiem. W dodatku mama w ataku szału pocięła na kawałki moją kolekcję koronkowych rękawiczek, a potem długo konsultowała się z jakimś profesorem od zaburzeń.


Kilka godzin później

Jestem na granicy histerii, niczym kobiety na krawędzi załamania nerwowego. Od dwóch godzin tkwię unieruchomiony w windzie, w wytwórni. Guzik z napisem „Alarm” wciskałem tak nerwowo, że wypadł, a ja mam na palcu bąbel wielkości truskawki po napromieniowaniu. Tak się spociłem, że zaczynam mieć dosyć swojego zapachu. Zamknięta wraz ze mną młoda dziewczyna zanosi się w rogu od płaczu. Nienormalna czy co?
Oho! Idzie ekipa techniczna!

Godzinę później

Ciągle w windzie! Ci robole nie mogą sobie poradzić z najprostszym problemem. Ponieważ winda zatrzymała się tak, że była mała szczelina na górze, postanowili, że mamy się przez nią przecisnąć. Uwięzionej ze mną anorektyczce to się udało. Zostałem w środku sam, ale jakoś nie potrafiłem się cieszyć, że mam dla siebie więcej miejsca. Podczas gdy technicy usiłowali podciągnąć trochę windę, ja obliczałem w panice, na ile starczy mi tlenu. Byłem jednak zbyt zdenerwowany. Wreszcie zapadła decyzja: mam wyłazić szczeliną, bo windy nie da się ruszyć. Robotnicy tak mnie poganiali, że nie zdążyłem nawet zrobić kilku ćwiczeń rozluźniających tai-chi. Kiedy byłem już w połowie, winda nagle ruszyła! Naprawdę nie wiem, co w tym takiego śmiesznego. Mogłem zostać zmasakrowany niczym bohaterowie filmów „gore” klasy C! Napisałbym skargę, gdyby dla ukojenia nerwów robotnicy nie przynieśli mi dużego kubka mocnej kawy.

Na wolności

Teraz pędem na casting. Opatrzność nade mną czuwa. Przed drzwiami kłębił się tłum bezzębnych emerytów, a więc nie mają jeszcze pełnej obsady. Zapytałem na wszelki wypadek jakiegoś faceta z ekipy, jakie role już są obsadzone. Spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem technika rentgenologa i powiedział:
– Dla ciebie najlepsza byłaby rola papy uszczelniającej albo Domestosa.
Co za dowcip! Kiedyś oni wszyscy będą mi się kłaniać w pas! Po regularnej bitwie z bandą rozwydrzonych staruszków jestem wreszcie w środku. Ten koleś, którego zaczepiłem na korytarzu, okazał się drugim reżyserem. Od razu wyłowił mnie z tłumu i kazał się przejść pod ścianą w tę i z powrotem. Wskazówki reżyserskie:
 – Zagraj mi to pięknie. Szybszy uśmiech. Pokochaj ten produkt!
Wykonałem to najlepiej, jak umiałem, stosując metodę Stanisławskiego. Na koniec zaprezentowałem jeszcze dwa razy hulance.

Wieczór

Siedzę w domu i nie mogę ruszyć szczęką! Włożyli mi między zęby jakieś świństwo, które natychmiast stwardniało. Mama dzwoni po prywatnych pogotowiach pediatrycznych. O wstydzie! O hańbo!

Szalone życie Rudolfa, Joanna Fabicka, W.A.B.,Warszawa 2004, str. 28-32.
Czytaj więcej

niedziela, 9 grudnia 2012

Uwaga! Czarny parasol!

  Historia o małym detektywie, choć niepowiązana aż tak bardzo z fabułą tego filmu, przywiodła mi na wspomnienie stary polski film Skarb. Otóż wychowywana przez dziadków, często wraz z nimi oglądałam program prowadzony przez Stanisława Janickiego W starym kinie. Program nadawano bodajże o 12- tej w niedziele, ale tego już tak dokładnie nie pamiętam. W każdym razie zbieraliśmy się przed ekranem całą rodziną i słuchaliśmy najpierw przedmowy do filmu (z typowym dla pana Janickiego litewskim sposobem wymawiania spółgłosek - a może to chodziło o lwowskie l..niewątpliwie jednak wymowę miał charakterystyczną i niezapomnianą), która była zawsze bardzo interesująca i równie wciągająca jak sam film. Filmy były przedwojenne w większości. Dlatego nie mam pewności, czy to też w tym programie obejrzałam Skarb po raz pierwszy, czy już niezależnie od niego, w każdym razie stare polskie filmy chyba zawsze będą mi się kojarzyć z programem W starym kinie.
  Skarb to przyjemna i urocza komedia omyłek, ale również niebywała okazja do obejrzenia powojennej Warszawy w trakcie jej odbudowywania, bowiem pochodzi z roku 1951. Wszędzie ruiny, zniszczone budynki, a wśród nich budowa nowych bloków, nowych mieszkań.


Ale nie to jest osią scenariusza (przynajmniej pozornie). Głównym tematem jest oczywiście tytułowy skarb, który wprowadzi sporo zamieszania. A wszystko przez to, że dwoje ludzi.. bardzo się kocha ;)

Przygoda Kubusia Detektywa, głównego bohatera książki Adama Bahdaja Uwaga! Czarny parasol! w pewien sposób ma coś wspólnego ze Skarbem, choć dzieje się prawie dwadzieścia lat później. Kubuś, który ma na swoim koncie rozwikłanie zagadki zaginionej wycieraczki, oraz porwania kury, otrzymuje kolejne zadanie - odnalezienie małej jamniczki Kreci, która zaginęła pani Szrotowej. Sprawa jest prosta i Kubuś, wraz z nieocenioną pomocą Hipci, oraz dziadka Kufla, szybko odkrywa kto stoi za zniknięciem Kreci oraz odnajduje ją zgodnie z obietnicą jeszcze przed wieczorem tego samego dnia. Dzięki temu odkryciu dwójka przyjaciół wmiesza się w znacznie grubszą i znacznie ciekawszą aferę. Zadanie było dziwne i pozornie mało skomplikowane - odnaleźć stary, czarny parasol ze srebrną rączką. Na początku wydaje się, że Kubuś wraz z Hipcią sami będą w stanie zadanie wykonać, ale okazuje się, że coraz więcej osób interesuje się tajemniczym czarnym parasolem, coraz więcej pytań się pojawia, co zmusza naszych bohaterów o poproszenie o pomoc Leniwca, który co prawda najchętniej by całe dnie się wylegiwał na słońcu, ale dzięki temu może być również czujnym obserwatorem. A zamieszanie wokół felernego parasola z chwili na chwilę tylko rośnie!

Oczywiście jest to książka jednak bardziej dla dzieci, niż młodzieży, ale czyta się lekko i przyjemnie. Strony same się przewijają, Bahdaj pisze ciekawie i robi z prostej historii quasi - detektywistycznej zabawną, sympatyczną i nieumoralniającą na siłę fabułę.

Uwaga! Czarny parasol! Adam Bahdaj, Nasza Księgarnia, Warszawa 1970

Książkę przeczytałam w ramach Tygodnia bez nowości

Czytaj więcej

sobota, 8 grudnia 2012

Bo mąż ma zawsze rację..

Widok z naszego okna
Sobotni poranek ma już w naszym domu swoistą tradycję. Najpierw obowiązkowy spacer z Potworami. A potem moja pielgrzymka do biblioteki z postojem w księgarni w drodze powrotnej. Cieszę się tymi porankami jak małe dziecko. Dziś wszystko było dokładnie tak samo, z tą różnicą, że na poranny spacer z Potworami zaspałam i Marcin sam oglądał świeżo zaśnieżony las, w którym pierwszy zostawił ślad ludzkiej stopy. Po powrocie jednak niezmiennie - wycieczka do biblioteki. Marcina przy okazji odprowadzałam na stację, ponieważ mój świeżo (ponownie) upieczony student wybierał się na zajęcia. Po drodze odbyliśmy taki oto dialog:

Marcin: Kochanie, tylko nie wynieś z biblioteki więcej niż teraz wnosisz z powrotem.
Ja: Nie, nie, mam w planach teraz czytać to co mam na półkach, nie będę nic wypożyczać.
Marcin (tonem poważnym, ale z szelmowskim uśmiechem): Tak, tak. Tylko proszę, nie przedźwigaj się.
Ja (niczym pensjonarka pokazuję mu język) : Mówię ci, że nic nie wezmę. No może jedną książkę.
Marcin już nic nie dodał, tylko się uśmiechał.

Oczywiście, szłam w pełnym kobieco - podobnym oburzeniu i przekonaniu, że nie ma on racji, że dam radę i będę silniejsza od swoich odruchów warunkowych. Ale już po kilku krokach uświadomiłam sobie, że zaledwie wczoraj widziałam, że do katalogu biblioteki dodano nową książkę Joanny Olech (Tarantula, Klops i Herkules), no a poza tym miałam wziąć kolejną książkę Bahdaja w ramach tygodnia bez nowości, a co z Iris Murdoch, chciałam coś jeszcze poczytać... Oczywiście w kilka sekund zapomniałam o danych samej sobie obietnicach.. Zresztą, gdy już wchodzę do biblioteki zapominam o wszystkim, niczym pies Pawłowa na widok miski z jedzeniem. Odruch warunkowy jest tak silnie wdrukowany, że nie wiem ile sesji odwarunkowywania musiałabym przejść żeby zadziałało...

Źródło zdjęcia
W bibliotece czuję się jak w domu. W zasadzie niewiele brakuje, żebym zdjęła kurtkę z przyległościami i rozsiadła się gdzieś wśród półek. Chodzę między nimi, zaglądam na ulubione regały, na regały, których jeszcze nie poznałam, a potem, myk myk, do działu z literaturą dla dzieci i młodzieży. Trochę czuję się tam jak intruz. Toteż szybko przebieram odpowiednie półki, indaguję panią o brakujące powieści (Jak to nie ma Pompona?), a potem szybko uprowadzam zdobycz, co by się nie okazało, że zwinęłam jakiejś wyczekującej właśnie na to co zabieram, wkraczającej w progi biblioteki, młodzieży (chociaż, jak powiada tata Borejko, jako żywo - byłam tam jedyną obecną "młodzieżą").

Do księgarni zachodzę w zasadzie tylko w celach estetycznych. Oglądam nowości, przeglądam, czy nie pojawiło się coś co mogłam przegapić, drobię sobie między półkami, bo i księgarnia niewielka. A potem wysyłam do Marcina smsa o takiej treści:
"Kochanie, kupiłam sobie kubek z Józefowem. Był drogi, kosztował aż 52 zł. Ale książka do niego była gratis!"

Ostatecznie okazuje się, że wracam dźwigając kilka książek... Trzeba będzie jakoś je zakamuflować, co by po powrocie szanowny małżonek nie kpił sobie z mojej silnej woli. Której, jak widać, po prostu nie mam..

:)
Czytaj więcej

piątek, 7 grudnia 2012

Niezawodnie na chandrę (nie tylko zimową) ;D

Jesienią i zimą jakąś łatwiej o to. O obniżony nastrój - brak słońca, senność pospolita, która sprawia, że człowiek poważnie rozważa swoją przynależność gatunkową (ja ciągle mam ochotę pójść śladem niedźwiedzi i oddać się w długi sen zimowy; do maja najchętniej), krótki dzień, kiepska pogoda.. I niech do tego przytrafi się bodaj drobny problem - i nietrudno o chandrę pospolitą. Czyli nawet telenowela nie pociesza mnie ;) 

 Każdy ma jakiś swój, sprawdzony sposób. A to na przykład jakaś fajna komedia. Coś słodkiego. Upichcenie fajnej potrawy. Albo zakupy. Co jest sposobem dla mola książkowego? Lat 30+? Otóż ten konkretny egzemplarz znajduję uciechę, pociechę i uśmiech w literaturze tak zwanej dziecięco-młodzieżowej. I kicham wtedy na przynależność wiekową czy na prawdopodobną śmieszność w oczach rówieśników. To jest proszę państwa mój sposób na chandrę i działa zawsze niezawodnie.

Na mojej liście polepszaczy humoru jest sporo pozycji. Na pewno cały cykl o Harrym Potterze. Dynastia Miziołków Joanny Olech, która rzadko opuszcza sypialnię. Jeżycjada. Cykl o Flawii, czy o Felixie, Necie i Nice. Książki Makuszyńskiego czy Lucy Maud Montgomery. Mam w związku z tym osobne półki w bibliotece poświęcone właśnie tym książkom. Niewątpliwie króluje na nich niejaki Rudolf Gąbczak. I niech Wam nie przyjdzie do głowy pomylić go z Valentino, choć uwierzcie, coś z nim wspólnego mój ulubieniec miał. Niewątpliwie łatwo się domyślić po kim nosi swoje piękne imię. Jakże pasujące do nazwiska...

 Rudolf Gąbczak to gimnazjalista, chudzielec, z krzywym zgryzem, ambicjami gwiazdorskimi, szaloną rodzinką i przewrażliwieniem na swoim punkcie. A przynajmniej takim go właśnie poznajemy w pierwszej części cyklu - Szalone życie Rudolfa.  I w sumie trudno powiedzieć, by coś się zmieniło przez następne trzy, no oprócz kwestii zgryzu. Bo Rudolf niezmiennie jest zabawny. Choć sam postrzega to niewątpliwe inaczej.

Rudolf, który spisuje w dzienniku swoje przeżycia, emocje i wszystkie zdarzenia, jakie go spotykają, jest w o tyle dobrej sytuacji, że już wie kim zostanie w przyszłości. Zazdroszczę, bo ja w jego wieku nie wiedziałam. W zasadzie nadal nie wiem. Ciągle jestem na etapie "kim będę kiedy dorosnę?". Na szczęście Rudolf już wie. Zostanie aktorem, amantem filmowym, będzie uwielbiany przez tłum (kobiecy najchętniej). Na razie jednak jest niedocenianym nastolatkiem - przez rodzinę, nauczycieli, dziewczyny no i chłopaków. W zasadzie cały świat kładzie mu kłody pod nogi w dążeniu do celu. Ale on się nie poddaje, chodzi na lekcje dykcji u niejakiej pani H., za które płaci w naturze (prasowaniem koronek, czesaniem peruk, naprawianiem sztucznej szczęki..), bo go na nie tak naprawdę nie stać, ma codziennie ćwiczenia z aktorstwa, gdy szalona Babcia znowu pomyli go z kimś innym, a on, jak na wytrawnego aktora przystało, szybko przystępuje do roli, a oprócz tego wszystkiego jest oczywiście intelektualistą, co powinno zamykać problem w kwestii aparycji.

Jednak tych problemów jest znacznie więcej. Mama, pani psycholog, zatem wydawałoby się, przynajmniej teoretycznie, kobieta rzetelnie podchodząca do obowiązków macierzyńskich, zaniedbuje syna, poświęcając swój wolny czas na spotkania feministek. Ojciec, wdaje się w romans z Koreanką. A starszy brat wyemigrował wraz żoną, zostawiając rodzinie swojego małoletniego syna, zwanego pieszczotliwie Gonzo, który zdaje się, zawarł pakt z samym Szatanem. Na dodatek nikt nie kwapi się do wyrzucenia śmieci, które powoli zarastają cały przedpokój. I jak tu żyć w takiej rodzinie?

Każda kolejna część przygód Rudolfa to fenomenalna historia, utrzymana w kolejności chronologicznej, opowiadająca o kolejnych etapach dojrzewania. Pierwsze zauroczenie, pierwsze poważniejsze problemy niż pryszcz na brodzie, pierwsze próby profesjonalnych zdjęć aktorskich i nareszcie pierwszą, prawdziwą i jak na Rudolfa przystało, odpowiednio egzaltowaną miłość. Ale żeby nie wydać Rudolfowi fałszywego świadectwa - ma w sobie on również sporo życiowej zaradności, pomysłowości i nie brakuje mu wyczucia w ważnych sytuacjach. Wbrew opinii mazgaja jaką niechcący mogłam tu wykreować, jest to również mądry chłopak, który gdy trzeba, potrafi nawet odpowiedzialnie i fajnie zaopiekować się dzieckiem.

Nie miał jednak łatwo biedny, uczuciowy Rudolf. Gdy jeszcze wziąć pod uwagę jego ogromną wrażliwość, czułość na własnym w końcu najważniejszym punkcie, można od razu dostrzec, dlaczego lektura o Rudolfie i jego życiowych perypetiach jest niczym zastrzyk pozytywnej energii. Który można aplikować niezależnie od pory roku, dnia oraz konieczności wynikającej ze stopnia natężenia chandry. Profilaktycznie zalecam wszystkie cztery tomy.



Szalone życie Rudolfa;  Świńskim truchtem;  Seks i inne przykrości;  Tango ortodonto, Joanna Fabicka, W.A.B. 2004- 2006


A za inspirację (i poprawę nastroju, bo samo sięgnięcie po książki o Rudolfie już ma na to duży wpływ) dziękuję Beznadziejnie zacofanemu w lekturze :)


Czytaj więcej

czwartek, 6 grudnia 2012

Na pastwiska zielone te raki pustelniki...

Czy można posklejać to co nawet nigdy nie było całością? Czy można oczekiwać, że z grupy obcych ludzi powstanie rodzina, która zainteresuje się własnym losem? Oczywiście że nie można. Nie da się. A Anne B. Ragde pięknie to opisała. Surowo. Bezwarunkowo. Bo ludzie to nie świnie, nie da się zamknąć w jednym chlewie i kazać im ze sobą koegzystować w miarę spokojnie i bez większych ofiar.

------------

Raki pustelniki, kontynuacja Ziemi kłamstw jest zdecydowanie mocniejsza emocjonalnie, a jej zakończenie jest tak wstrząsające, tak budzące zgrozę, że za część ostatnią, Na pastwiska zielone, chwyciłam od razu, nie zwracając uwagi na fakt, że godzina późna, a rano, bez zmian, trzeba za pomocą usłużnego budzika, wstać do pracy.. Myli się jednak ten, kto osądzając po pięknych okładkach tej serii uzna, że historia w niej zawarta może być równie piękna. Nie jest piękna. To w zasadzie współczesna baśń Braci Grimm, bez szczęśliwego zakończenia co prawda, ale wychodząc z jednego punktu zatacza pełne koło i wraca do niego w niemalże niezmienionej scenerii, ponosząc jedynie konieczne dla historii ofiary.

Tytuł Raki pustelniki pozornie nawiązując do figurek jakie kolekcjonuje Erlend (figurek wykonanych z kryształów Svarovskiego, na które zresztą wydaje niefrasobliwie ogromne kwoty) tak naprawdę wiernie odwzorowują życie rodziny Neshov. Każdy podąża swoją ścieżką, która jest za wąska, by pomieścić na niej pozostałe osoby. Są samotni, prowadzą pustelnicze życia, nie potrafią się ze sobą komunikować, ani okazywać ciepła czy serdeczności. Trudno zresztą, żeby to potrafili. W domu nie zaznali normalnego ciepła rodzinnego, matka od dziecka uczyła ich pogardy do ich ojca, miłością darzył ich jedynie dziadek Tallak, który jak to okazało się na końcu Ziemi kłamstw, był tak naprawdę ojcem chłopców, a mężczyzna, którego traktowali jak ojca, był  w rzeczywistości ich najstarszym bratem. I z całej tej rodziny najbardziej pokrzywdzonym przez nich wszystkich.

Po pogrzebie Anny, matki trzech braci (Margida, Tora i Erlenda) wszyscy wracają do swoich domów. Torunn do Oslo, do swojej kliniki i swoich spraw, Erlend z Krumme do Kopenhagi, szczęśliwi  że nie muszą dłużej przebywać w Byneset, a Margido do Trondheim, do swojego zakładu pogrzebowego. Tor wraz z ojcem, a właściwie swoim najstarszym bratem, zostają na gospodarstwie sami. Wydaje się, że teraz, gdy Tor jest uwolniony od toksycznej relacji z matką, oraz otrzymał zgodę braci na dziedziczenie gospodarstwa i ich zrzeczenie się ze swoich części, będzie mógł rozpocząć w miarę normalne życie. Wypadek z siekierą przekreśla te możliwości. Uszkodzona noga wymaga opatrunku i unieruchomienia, a Tor musi poddać się okresowi rekonwalescencji. I tu zaskakuje odpowiedzialnością Torunn, która po prostu decyduje się na przyjazd do Byneset i opieką nad ojcem i dziadkiem. Przejmuje obowiązki w chlewie, zajmuje się domem i wysłuchiwaniem narzekań Tora. A ten niestety jest bardzo uciążliwy. Nie może pogodzić się z własną bezużytecznością w gospodarstwie, nie potrafi porozmawiać z Torunn o swoich uczuciach, a gdy w końcu stawia córkę pod ścianą i każe jej decydować natychmiast o tym czy przejmie gospodarstwo, Torunn nie potrafi mu jednoznacznie odpowiedzieć. Odtąd ta rozmowa będzie najgorszym wspomnieniem w życiu Torunn, ponieważ to po niej Tor postanowił odebrać sobie życie.

To dlatego tak szybko musiałam sięgnąć po Na pastwiska zielone. jeszcze miałam nadzieję, jeszcze się łudziłam, że może Tora uratowano, że Torunn wróciła wcześniej, że zajrzała do chlewu.. Niestety ostatnia część trylogii szybko rozwiewa te złudzenia. A zatem Torunn zostaje z tym pytaniem - "co dalej z gospodarstwem?" i z ogromnym poczuciem winy, że to ona była bezpośrednią przyczyną śmierci ojca. Pozostali bracia, zajęci własnym życiem i planami (Erlend z Krumme oczekujący swoich dzieci, Margido rozwijający swój zakład) przerzucają tak naprawdę odpowiedzialność za Byneset i za ojca, na barki Torunn, nie udzielając jej wsparcia innego oprócz materialnego. Ale też planując własne sprawy z przebudową czy eksploracją gospodarstwa. Jak długo można wytrzymać coś takiego?..

Jest to chyba jedna z najbardziej życiowych książek (piszę książek bo mam poczucie jednej całości, choć rozbitej na trzy tomy) jakie ostatnio czytałam. Można by ją określić jako sagę o goryczy. Bo jest w tej powieści jej bardzo wiele. Mówi o rozpadzie, którego nie dało się uniknąć, gdy podstawą utworzenia rodziny jest kłamstwo. I bardzo mi się podoba, że jedyną osobą, która potrafiła sobie ułożyć życie, która żyje w szczęśliwym związku, która postanawia powiększyć rodzinę, jest Erlend, homoseksualista, do niedawna ogromna hańba rodziny. A paradoksalnie on jedyny z całej rodziny Neshov jest naprawdę szczęśliwym, kochającym i kochanym człowiekiem. Przesłanie bardzo wyraźne.


Raki pustelniki, Anne B. Ragde, smak słowa, Sopot 2011
Na pastwiska zielone, Anne B. Ragde, smak słowa, Sopot 2012

Czytaj więcej

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Flawia ponownie na tropie

    Pamiętam jak znalazłam Zatrute ciasteczko, pierwszą część przygód Flawii de Luce, na wyprzedaży w taniej książce. Udało mi się chyba w ostatniej chwili, zanim Vesper zmienił szatę graficzną całej serii i zanim stała się ona popularna, i w związku z tym mój pierwszy tom odstaje grafiką od pozostałych trzech. Ale niczym więcej, a jakoś tak od razu polubiłam tę dziwną jedenastolatkę, której wielką miłością jest chemia, dwie starsze siostry śmiertelnymi wrogami, a ojciec, który mimo, że minęło wiele lat od śmierci jego żony i matki dziewcząt, nie potrafi zakończyć okresu żałoby i w zasadzie jest stale nieobecny. Dziewczynkami więc opiekują się Dogger, stary wojenny kompan ojca, pełniący rolę człowieka do wszystkiego, oraz pani Mullet, gospodyni, której styl gotowania można zaliczyć do.. co najmniej dziwnych. Ze smakiem poczciwa kobieta niewątpliwie eksperymentuje, niekoniecznie w dobrym kierunku. A wszystko to dzieje się w Anglii, w latach 50-tych, w pięknej choć podupadającej rezydencji Bukshaw w niedużej wiosce, Bishop's Lacey.

     W poprzednich częściach Flawia za każdym razem napotykała na swojej drodze ludzi, którzy stracili życie w niejasnych okolicznościach i za każdym razem udawało się jej odkryć kto pomagał ofierze w odejściu na tamten świat. Podobnie jest w tej części. W zasadzie po pierwszym rozdziale czytelnik zaczyna obstawiać kto będzie ofiarą, a po odkryciu kto został znowu zabity, w następnej kolejności kto był mordercą. Ponieważ łatwo to wytypować stąd trudno nazwać tę kryminalną część za mocno niezwykłą, czy fabularnie najbardziej ciekawą. To co jest interesujące w każdej części przygód Flawii, przynajmniej dla mnie, to pasja chemiczna Flawii, utarczki z siostrami, relacje z Doggerem i panią Mullet. I język, język Bradleya! Jak na powieść skierowaną do młodego czytelnika, naprawdę niezwykły!
       W tomie Tych cieni oczy znieść nie mogą ponieważ zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, w związku z czym Flawia postanawia przyłapać Świętego Mikołaja podczas jego corocznej wizyty i obmyśla zastawianie pułapki. Utarczki z siostrami są chlebem powszednim, choć Flawia, mimo, że jest dzieckiem rezolutnym i inteligentnym, często daje się nabrać na kłamstwa wymyślane na poczekaniu przez Ofelię i Dafi. Jednakże najwyraźniej oczekiwanie na święta, oraz to co się dzieje w Bukshaw, powodują, że Flawia wyjątkowo mało kłóci się z siostrami i wyjątkowo mało się mści. Za to dzieją się ciekawe rzeczy, bo oto zawitała do domu ekipa filmowców. Ich wizyta ma bezpośredni związek z zadłużeniem, w jakie popadł ojciec dziewcząt, dzięki czemu filmowcy mogą wykorzystać oryginalną budowlę rezydencji i jej interesujące wnętrze, które ma bogatą, wielopokoleniową historię. Jednakże do kręcenia filmu nie dojdzie, bowiem ofiarą okazuje się odtwórczyni głównej roli.. Do tego ogromna śnieżyca odcina Bukshaw od świata i sytuacja przypomina najlepsze historie z książek Agathy Christie, gdy jest pewność, że morderca jest wśród nas.

  Cała lektura przypomina dobre ciasteczko - smaczne, ale za małe, żeby się nasycić i nacieszyć. Najchętniej sięgnęłabym po kolejne, ale cóż, pojawiła się ostatnia strona i na tym zakończyłam kolejną część przygód Flawii. Że nie jest to najlepsza część to mogę powiedzieć otwarcie i bez ogródek, ale czyta się ją równie przyjemnie jak poprzednie, więc osoby, które już wcześniej dały się zaczarować Flawii powinny być zadowolone. A początkującym proponuję sięgnąć najpierw po Zatrute ciasteczko.

Tych cieni oczy znieść nie mogą, Alan Bradley, Vesper, Poznań 2012


Czytaj więcej
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Autorzy

A.S.Byatt Adam Bahdaj Adriana Szymańska Agata Tuszyńska Agatha Christie Agnieszka Jucewicz Agnieszka Topornicka Agnieszka Wolny-Hamkało Alan Bradley Albert Camus Aldona Bognar Alice Hoffman Alice Munro Alice Walker Alona Kimchi Andrew Mayne; tajemnica Andrzej Dybczak Andrzej Markowski Andrzej Stasiuk Ann Patchett Anna Fryczkowska Anna Janko Anna Kamińska Anna Klejznerowicz Anne Applebaum Anne B. Ragde Anton Czechow Antoni Libera Asa Larsson Augusten Burroughs Ayad Akhtar Barbara Kosmowska Bob Woodward Boel Westin Borys Pasternak Bruno Schulz Carl Bernstein Carol Rifka Brunt Carolyn Jess- Cooke Charlotte Rogan Christopher Wilson Colette Dariusz Kortko David Nicholls Diane Chamberlain Dmitrij Bogosławski Dorota Masłowska Edgar Laurence Doctorow Eduardo Mendoza Egon Erwin Kisch Eleanor Catton Elif Shafak Elżbieta Cherezińska Emma Larkin Eshkol Nevo Ewa Formella Ewa Lach Francis Scott Fitzgerald Frank Herbert Franz Kafka Gabriel Garcia Marquez Gaja Grzegorzewska Greg Marinovich Grzegorz Sroczyński Guillaume Musso Gunnar Brandell Haruki Murakami Henry James Hermann Hesse Hiromi Kawakami Honore de Balzac Ignacy Karpowicz Igor Ostachowicz Ilona Maria Hilliges Ireneusz Iredyński Iris Murdoch Irvin Yalom Isaac Bashevis Singer Ivy Compton - Burnett Jacek Dehnel Jakub Ćwiek Jan Balabán Jan Miodek Jan Parandowski Jerome K. Jerome Jerzy Bralczyk Jerzy Krzysztoń Jerzy Pilch Jerzy Sosnowski Jerzy Stypułkowski Jerzy Szczygieł Joanna Bator Joanna Fabicka Joanna Jagiełło Joanna Łańcucka Joanna Marat Joanna Olczak - Ronikier Joanna Olech Joanna Sałyga Joanna Siedlecka Joanne K. Rowling Joao Silva Jodi Picoult John Flanagan John Green John Irving John R.R. Tolkien Jonathan Carroll Jonathan Safran Foer Joseph Conrad Joyce Carol Oates Judyta Watoła Juliusz Słowacki Jun'ichirō Tanizaki Karl Ove Knausgård Katarzyna Boni Katarzyna Grochola Katarzyna Michalak Katarzyna Pisarzewska Kawabata Yasunari Kazuo Ishiguro Kelle Hampton Ken Kesey Kornel Makuszyński Krystian Głuszko Kurt Vonnnegut Larry McMurtry Lars Saabye Christensen Lauren DeStefano Lauren Oliver Lew Tołstoj Lisa See Liza Klaussmann Maciej Wasielewski Maciej Wojtyszko Magda Szabo Magdalena Tulli Maggie O'Farrel Majgull Axelsson Małgorzata Gutowska - Adamczyk Małgorzata Musierowicz Małgorzata Niemczyńska Małgorzata Warda Marcin Michalski Marcin Szczygielski Marcin Wroński Marek Harny Marek Hłasko Maria Ulatowska Marika Cobbold Mariusz Szczygieł Mariusz Ziomecki Mark Haddon Marta Kisiel Mathias Malzieu Mats Strandberg Matthew Quick Melchior Wańkowicz Michaił Bułhakow Milan Kundera Mira Michałowska (Maria Zientarowa) Natalia Rolleczek Nicholas Evans Olga Tokarczuk Olgierd Świerzewski Oriana Fallaci Patti Smith Paulina Wilk Paullina Simons Pavol Rankov Pierre Lemaitre Piotr Adamczyk Rafał Kosik Richard Lourie Rosamund Lupton Roy Jacobsen Ryszard Kapuściński Sabina Czupryńska Sara Bergmark Elfgren Sarah Lotz Serhij Żadan Siergiej Łukjanienko Sławomir Mrożek Stanisław Dygat Stanisław Ignacy Witkiewicz Stanisław Lem Sue Monk Kidd Suzanne Collins Sylvia Plath Szczepan Twardoch Tadeusz Konwicki Terry Pratchett Tomasz Lem Tore Renberg Tove Jansson Trygve Gulbranssen Umberto Eco Vanessa Diffenbaugh Virginia C. Andrews Vladimir Nabokov Wiech William Shakespeare William Styron Wioletta Grzegorzewska Wit Szostak Witold Gombrowicz Wladimir Sorokin Wojciech Tochman Zofia Chądzyńska Zofia Lorentz Zofia Posmysz

Popularne posty

O mnie

Moje zdjęcie
Nie lubię kawy na wynos: zawsze się oparzę i obleję. Maniakalnie oglądam "Ranczo" i jeszcze "Brzydulę".Uwielbiam zimę. I wiosnę. I jesień. I deszcz. Lubię ludzi. Kocham zwierzęta. Czytam, więc wmawiam sobie, że myślę.