sobota, 30 marca 2013

Syndrom Piotrusia Pana w prezencie pod choinkę

Szczerze mówiąc popieram pomysł, by nigdy nie dorastać. Na zawsze mieć w sobie dziecięcą wrażliwość i zdolność do nie rozumienia co to strach. Jednak, jak to powiadają mądrzy ludzie, życie to nie jest bajka, dorosnąć trzeba, a niektórym pechowcom, jak mnie, to nawet trzeba dużo wcześniej. Na szczęście są książki, w których można się zapomnieć i być na zawsze Chłopcem. Hm..? Wersji dla Dziewcząt nie było co prawda, z Dzwoneczkiem, mimo całej jej męskości, ciężko było mi się utożsamiać, toteż ostatecznie może być Pierwszy. Albo Milczek. Dobrze, w sumie to chyba najbardziej Kędzior. Pewne też bym płakała podczas każdego spektaklu o przygodach Piotrusia Pana.


 Jakub Ćwiek to zdecydowanie Chłopiec, który mimo szczerego cynizmu i rubasznego żartu, ciągle ma w sobie sporą dawkę dziecięcej zdolności do psot i bajdurzenia najróżniejszych, niestworzonych historii. I chwała mu za to. Już Kłamcą ubawił mnie nieźle, także wybaczyłam słabsze zakończenie, a Chłopcami tylko udowodnił, że potrafi tworzyć równie dobre co w Kłamcy historie, nawet jeśli, podobnie zresztą jak w Kłamcy, wykorzystuje historie już dobrze znane. Tym razem padło na Przygody Piotrusia Pana J.M. Barriego i trzeba przyznać, że taka ich kontynuacja może chwilami zaskakiwać, ale to co nieodmiennie powoduje lektura książek Jakuba Ćwieka, to czysta, dobra, przepraszam - przednia! - zabawa. Coś pomiędzy hulanką w barze, a rubasznymi przepychankami w gangu. No nie sposób nie mieć ochoty na wciągnięcie kurtki z napisem "Zagubieni Chłopcy" i podróż ryczącym motorem przez spokojną, gwieździstą noc. Tak, tak, wiem, nie jestem już chłopcem, którego udawanie w dzieciństwie lepiej mi wychodziło od kolegów z podwórka. Nawet bić się potrafiłam. Ha.

Wracając jednak do książki Ćwieka...A zatem mamy zagubionych Chłopców i Dzwoneczka, która przez cały ten czas próbowała jakoś ich wychowywać. Ze skutkiem średnio pozytywnym. Jak klęli jak szewce tak nadal klną, jak mieli skłonności do rozróby tak ciągle mają jakieś przygody. A to spalenie baru, a to aresztowanie w związku z gwałtem i morderstwem, a to jakieś bójki w sklepiku, w którym niechcący udaremniają podjęcie haraczu przez lokalnego "mafiozo". Tak jakoś zupełnie niechcący im to wszystko wychodzi. A potem wspólnymi siłami trzeba, ponownie: jakoś, po tym wszystkim sprzątać. Ale gang jest wyjątkowo jednomyślny w tej materii i nie ma takiej siły, która by ich rozdzieliła. Prawdziwym jednak zagrożeniem jest korzystanie ze Skrótu, z którego czasami tworzą się przebicia i wtedy trzeba sprzątać po tym, co przedostało się do naszego świata. To zagrożenie jest jednak niczym wobec zboczenia z Drogi, co może już być dla delikwenta ostatnią czynnością w życiu. Toteż trzeba pamiętać o najważniejszych zasadach podczas korzystania ze Skrótu - nie zbaczać z Drogi, nie zawracać i nie zatrzymywać się. Złamanie bodaj jednej z nich grozi wielkim niebezpieczeństwem. Jednak to wcale nie przeszkadza Chłopcom robienia na Skrócie całkiem niezłego biznesu. Do czasu.

Mini historie w historii, mistrzowsko w końcu splecionej w jedną, choć rubaszną, to i mądrą całość, która mówi li i jedynie o tym, że lepiej nie dorastać za wcześnie, przynajmniej, dopóki można dać dziecku jeszcze trochę tego dzieciństwa, a potem, gdy przyjdzie odpowiedni moment, cóż, przestać korzystać ze Skrótu, żeby nie wywołać wilka z lasu.

Przyjemna bajka, niekoniecznie dla dzieci. Może dla dorosłych dzieci. Dla tych, którzy tak jak Jakub Ćwiek, syndrom Piotrusia Pana chcieli w prezencie pod choinkę. W końcu, jak to mawia jedna z bohaterek Jeżycjady, to tylko kostium pod oczami się marszczy. W duszy przecież niewielu udaje się dorosnąć.


Chłopcy, Jakub Ćwiek, Wydawnictwo SQN, Kraków 2012
Czytaj więcej

piątek, 29 marca 2013

W stanie zdumienia...

Przyznaję, że różnica między Belcanto, a najnowszą powieścią Ann Patchett nie jest może ogromna, ale w pewien delikatny sposób odczuwalna. Choć podobnie jak do Belcanto wchodzi się z pozornego rozpędu i podobnie sama treść wciąga w nią powoli, umiarkowanie. I podobnie nie wiadomo kiedy człowiek niknie w tej fabule zupełnie, wciągnięty do jej wnętrza niespodziewanie, bez ostrzeżenia, stojąc na peronie z nosem w ostaniach stronach, które trzeba dokończyć, nim ruszy się dalej.  Czego w ogóle nie zapowiada otwierający powieść początek w zimnej zaśnieżonej aurze Minessoty, gdy przychodzi wiadomość o śmierci Andersa. Stan zdumienia jednak jest już powieścią trochę bardziej złożoną od Belcanto, z dużo obszerniejszymi wątkami, choć podobnie przeplatana ekscentrycznymi relacjami między jej bohaterami i wątkami z ich przeszłości.


Marina przyjmuje wiadomość o śmierci Andersa z niedowierzaniem. Ile lat pracowali biurko w biurko z Andersem dla koncernu farmaceutycznego Vogel? Bardzo wiele. Znali się dobrze i przyjaźnili. A teraz ta wiadomość, która spadła wraz ze śniegiem, cicho, niespodziewanie, na błękitnym papierze podpisanym przez doktor Swenson. Jednak w przeciwieństwie do żony Andersa, Marina przyjmuje tę wiadomość jako prawdziwą i akceptuje ją jako pewną. Karen ma jednak wątpliwości, nie tylko nie chce w to wierzyć, ale i nie czuje śmierci męża. Marina dostaje więc trudne zadanie od niej, ale również od swojego szefa - ma pojechać do Amazonii i poznać prawdę o śmierci przyjaciela, prawdę, którą będzie mogła przekazać jego żonie, ale również ma się dowiedzieć na jakim etapie są badania doktor Swenson, która unika wszelkiego kontaktu zarówno ze światem, jak i z pracodawcą. Przez co właśnie Anders wyjechał na jej poszukiwania i przez co ostatecznie umarł. I cóż, wydaje się, że Marinę czeka powtórzenie losu Andersa, gdy podążając jego śladami przechodzi przez te same problemy z dostaniem się do doktor Swenson i podobnie nie słucha, gdy ta każe jej wracać. Rozwinięcie fabuły jednak podąży w nieco innym, dość zaskakującym kierunku, a badania i odkrycia doktor Swenson wydadzą się zgoła fantastyczne, choć nie do końca nierealne...

To co podoba mi się u Ann Patchett to zdolność takiego oddawania fabuły, że nie widzę za bardzo mankamentów stylistycznych czy narracyjnych, choć skłamałabym mówiąc, że korekta w tej powieści była stuprocentowa i że nie nawaliło odrobinę tłumaczenie (zdania przeczące wyszły nieco dziwnie). Ale autorska treść, ta poza korektą i tłumaczeniem, ma w sobie niezwykłość polegająca na stopniowym wciąganiu czytelnika, choć pierwsze wrażenie nie zapowiada tego w ogóle. Nawet ten początek, wiadomość o śmierci, jest dziwnie spokojny, jedynie może zapowiadający, coś jak cisza przed burzą. Muszę jednak dodać, że Belcanto mimo wszystko podobało mi się dużo bardziej. Co nie zmienia faktu, że na półce czeka kolejna powieść autorki, Asystentka magika, jak również tego, że na pewno sięgnę po inne tytuły sygnowane nazwiskiem Ann Patchett.


Stan zdumienia, Ann Patchett, Znak, Kraków 2012



Czytaj więcej

czwartek, 28 marca 2013

"Bóg mordu" w Teatrze 6 Piętro

Mam jedną słabość aktorską - jest nią Anna Dereszowska. Jakkolwiek filmy w których gra zaliczam raczej do tych słabszych, tak jednak jej mimika, ekspresja, barwa głosu, no i co tu dużo mówić, powalająca uroda, działają na mnie w wyjątkowo magnetyzujący sposób. Przyciąga mnie jak ćmę światło i już dawno przestałam się bronić przed tą odrobiną słabości. Gdy zatem moja przyjaciółka spiskowała z Marcinem, w ramach prezentu niespodzianki dla mnie, motając scenę tej niespodzianki na zasadzie, że zaprasza mnie niby przyjaciółka, ale w teatrze miał czekać Marcin, to było więcej niż pewne, że spektakl musi być z nią. I tak oto miałam wczoraj ogromną przyjemność zobaczyć aktorkę na żywo, co było nie tylko niebywałą przyjemnością, ale również sprawiło mi mnóstwo radości, bo i sztuka okazała się po prostu świetna!

Źródło zdjęcia

"Bóg mordu" to dramat autorstwa Yasminy Rezy, znany szerszej publiczności z jego filmowej wersji z Kate Winslet i Jodie Foster w rolach głównych. Filmu nie miałam przyjemności obejrzeć i raczej już nie będę tego nadrabiać, toteż nie mam możliwości porównywania tych dwóch adaptacji. Jednakże teatr ma w sobie coś tak magicznego, że jednak będę obstawiać nad wyższością adaptacji scenicznej od filmowej.

A fabuła wydaje się dość banalna- dwa małżeństwa spotykają się by omówić bójkę jaka miała miejsce między synami obu par. W zasadzie nie tyleż bójkę, co wymianę zdań, zakończoną chwyceniem kija przez jednego z nich i wybiciem zębów drugiemu. Pary starają się rozwiązać problem dyplomatycznie, kulturalnie, na poziomie. Spotykają, omawiają i w zasadzie próbują po prostu rozstać. Jak się okazuje, właśnie ta ostatnia czynność w ogóle im się nie udaje, powodując nawarstwianie wzajemnych zarzutów, powolne obnażanie swoich prawdziwych twarzy, a w końcu zachowania zbliżone do tych, jakimi wykazały się ich dzieci, a nawet chwilami nieco bardziej infantylne i prymitywne. Salwy śmiechu, ale i przerażenia co chwila przepływały przez salę.

Źródło zdjęcia

Ze sceny na scenę relacje zarówno między parami, jak i te małżeńskie, zmieniają się niczym w kalejdoskopie, powodując uruchamianie kolejnej lawiny wyrzutów i żalów, poczynając od tych pedagogicznych, przez relacje damsko - męskie, do wzajemnego oceniania kondycji małżeństwa. Od problemu ważnego i realnego, po te coraz bardziej abstrakcyjne, z feralnym i nieprzemyślanym uwolnieniem chomika włącznie. Co niespodziewanie pociąga za sobą niebywałą eksplozję emocji i ponowną falę zarzutów.

A Dereszowska? Mimo, że na scenie była fenomenalna Fraszyńska (uwielbiam jej dykcję i ekspresję), świetny Żebrowski (do którego przekonałam się podczas sztuki "Ucho Van Gogha" wystawianego jeszcze w Teatrze Bajka), oraz genialny Pazura, to jednak nie mogłam oderwać oczu od jej brawurowej, emocjonalnej gry, a scena ze skakaniem po tulipanach, rwaniem ich i zjadaniem była tak niesamowita, że momentalnie otrzymała słuszne i entuzjastyczne brawa. Które długo jeszcze nie ustawały, gdy sztuka się zakończyła.

Już zapowiedziałam Marcinowi, że proszę o więcej. I teatru i Dereszowskiej. Sztukę polecam, polecam Teatr 6 Piętro, w ogóle, polecam teatr. Chyba jednak film nie daje takiej dawki emocji, jak oglądanie aktorów na żywo.


Bóg Mordu, Teatr 6 Piętro, reżyseria: Małgorzata Bogajewska
przekład: Barbara Grzegorzewska
scenografia: Maciej Chojnacki
opracowanie muzyczne: Rafał Kowalczyk 

OBSADA:

Veronique Houllie - Jola Fraszyńska
Michel Houllie - Cezary Pazura

Annette Reille - Anna Dereszowska
Alain Reille - Michał Żebrowski


Czytaj więcej

niedziela, 24 marca 2013

Poczta literacka, audycja trzydziesta druga

   Nasi korespondenci coraz częściej domagają się odpowiedzi na piśmie. Jest to nieporozumienie. Nasza Poczta działa wedle reguły, która zakłada udzielanie odpowiedzi wyłącznie na antenie. Nie możemy uprawiać na poły prywatnej korespondencji, bo z czegóż by powstała nasza audycja? Musimy zachować reguły gry i proszę mnie nie nagabywać o listowne odpowiedzi. Korespondenci, którzy się tego domagają, wyznają bez żenady, że bardzo rzadko słuchają radia. W takim razie trafili pod zły adres, jeśli nie stać ich na wysłuchanie raz w miesiącu dziesięciominutowej Poczty Literackiej, do której kierują swoje utwory. Nie ma rady. Proszę słuchać radia.

   Kampania wrześniowa ma bardzo bogatą literaturę pamiętnikarską, publicystyczną, historyczną i powieściopisarską, że wspomnimy choćby "Polską jesień" Jana Józefa Szczepańskiego czy "Dni klęski" Żukrowskiego. I wydaje się, że została dość gruntownie opisana, a jednak każdy nowy do niej przyczynek ma swoją wartość. Jednym ze świadków ówczesnych wydarzeń był pan magister Bronisław Tymczyński z Katowic, który na dwudziestu stronicach maszynopisu nadesłał na swoje wspomnienia z września. Był on podówczas porucznikiem, dowódcą kompanii strzeleckiej w 11 Karpackiej Dywizji Piechoty, która toczyła boje w Małopolsce. Oto jak autor opisuje swoją kompanię w dniu wymarszu na front:

  Dwieście kilkadziesiąt żołnierzy z 4 kompanii maszeruje za dowódcą miarowym krokiem w pełnym, ciężkim rynsztunku bojowym. Karabiny pięciostrzałowe na pasie, bagnet i łopatka, maska przeciwgazowa, manierka i ciężki tornister załadowany żołnierskim dobytkiem polowym. Na końcu maszeruje patrol sanitariuszy ze zwiniętymi noszami, a za nim jadą trzy kompanijne wozy taborowe i kuchnia polowa zaprzężona w cztery konie.

  Wkrótce zaczną się ciężkie boje i opis tych bojów stanowi właściwą kanwę pamiętnika. Najcięższe zmagania czekały dywizję w rejonie Przemyśla, a potem w Lasach Janowskich.

   Pada coraz więcej naszych żołnierzy, naszych dobrych kolegów. Dręczy nas brak snu, doskwiera głód, pali pragnienie, zmęczenie przyciąga do ziemi ociężałe nogi, utrudzone nad miarę w conocnych marszach i codziennych szykach rozwijanych i znów zwijanych w tych upalnych dniach i w tym coraz cięższym z każdym dniem rynsztunku. Ciągle napinają nasze nerwy naloty nurkujących z przeraźliwym świstem i wyciem samolotów, a wybuchy bomb lotniczych i granatów artyleryjskich sieją postrach, śmierć, rany i zniszczenie.

   Autor przywołuje bohaterską śmierć majora Stanisława Młyńskiego, który ginie śmiercią żołnierza. Porucznik Tymczyński chce być kronikarzem skromnym, nie zamierza relacjonować zdarzeń, których nie oglądał na własne oczy jako dowódca kompanii. Stąd aby dać pełny obraz wydarzeń, odwołuje się do autorytetu swojego dowódcy dywizji, pułkownika Bronisława Prugara Ketlinga, któremu  raz po raz oddaje głos w swoim pamiętniku. W końcu dochodzi do tego, że więcej nam mówi cytowany obficie Prugar Ketling niż sam porucznik Tymczyński, który swoją rolę świadka ograniczył ponad miarę. "Pozostała przy życiu grupka żołnierzy, w tym ranni i kontuzjowani, wpadła wraz ze mną, także kontuzjowanym, do niewoli niemieckiej". Pamiętnik kończy się lakonicznym zdaniem: "Z niewoli niemieckiej potrafiłem później zbiec." Szkoda, że autor nie zechciał nam opowiedzieć, w jaki sposób udała mu się ucieczka do niewoli. Mógłby to być pasjonujący ciąg dalszych wspomnień polskiego żołnierza.

  Pani Wanda Tarasińska z Poznania uprawia trudną sztukę prozatorskiej miniatury, powołując na swojego mistrza Stanisława Dygata. Są to krótkie opowiadanka, dawniej zwane obrazkami. A więc obrazki z dzieciństwa, które wypadło na tuż powojenne lata, stąd cień wojny jest w nim stale obecny, choćby w utworze "Szczenięce zabawy" czy "Historia z pukawką". Anegdota, w tych opowiastkach jest wątła i nie o nią w końcu chodzi , idzie o przywołanie tamtych ulotnych chwil, ich barwy i nastroju, co się autorce z całą pewnością udaje, tak jak udaje się stworzyć portret wrażliwej dziewczynki, otwartej na świat, którego tajemnica i cuda chłonie. Pochwalić również wypada język, bardzo sugestywny i plastyczny. Posłuchajmy dla przykładu:

  Do Gądżarewy biegało się po pierwsze wiosenne kwiaty - po zawilce. Potem po smardze, poziomki i czarne jagody, a jesienią po grzyby. Były tam upatrzone miejsca: w dębince borowiki, a dalej w brzeźniaku kraśniaki. Strzegliśmy tych miejsc zazdrośnie, uciekając przed pomyloną Paulinką, która ze wsi przychodziła aż tutaj, błąkając się po lesie i okolicznych polach.

  Czyż nie jest to klarowna, piękna polszczyzna? Czytałem te miniatury z przyjemnością, mają one walor dobrej prozy. Gdybym był wydawcą, nie cofałbym się przed ich wydaniem. Dlatego z czystym sercem namawiam panią Tarasińską, aby napisała cały tomik z myślą o wydaniu książki. Zdaję sobie sprawę, że jest to trudne, gdyż ten rodzaj pisarski do najtrudniejszych należy, ale sądząc po tak udanych miniaturach, jak "Sylwia" czy "Strony świata", można wnosić, że nie zabraknie autorce talentu. Życzę powodzenia.

  Pan Gustaw Trzciński z Warszawy pisze do nas w te słowa: "Choć jestem stary i scyniczniały, nie mogę przestać interesować się poezją, która była dla mnie zawsze oderwaniem się od codzienności, czymś czystym i radosnym, pędem do piękna natury, wszystko jedno, czy była to róża, czy człowiek. Tak było. Dzisiejsza poezja jest, nie wnikając w przyczyny dlaczego, nie kończącym się filmem okropności, monologami ludzi pozujących na proroków, zestawiających słowa bez semantycznego ładu. Ma to być ich wizja losów świata lub ich skomplikowanego ego? A co człowiek, który jest u zarania swojej obecności na ziemi, może o tym widzieć? Nic. Prawie wszystko, co się pisze na ten temat, jest pozą".
  Bardzo to kategoryczny sąd, zapewne niesprawiedliwy, i nie sposób się z nim zgodzić, ale przytaczam go, gdyż jest w pewnej mierze charakterystyczny dla gustów i odczuć twórców amatorów, którzy pragną, aby poezja była właśnie "czymś czystym i radosnym", jak chce tego nasz korespondent. Myślę, że wolno tego od poezji oczekiwać, ale nie można jej odmawiać prawa do niepokoju i poszukiwań, do stawiania pytań, na które nie ma łatwych odpowiedzi. I tu trafia do przekonania zdanie pana Trzcińskiego, które pasuje jak ula, że człowiek jest u zarania swojej obecności na ziemi, a zatem jest istotą, która wciąż się uczy, poznaje i stawia pytania, a tego człowiekowi i poecie wzbraniać nie wolno, to nie jest jego poza, tylko obowiązek poznawczy, twórczy. Nasz korespondent nie powinien być tak cięty na współczesnych poetów, gdyż sam pisze wiersze i sam stawia pytania:

Gdzie jesteśmy? Czym?
odblaskiem gwiazd dalekich?
mitem? życia pleśnią?
pyłem? kurzem? Nieistnieniem?
Nie wiem

  Pan Trzciński uwielbia muzykę, co widać w jego wierszach. Może znajdzie odpowiedź w swojej ulubionej "Sonacie Księżycowej" Beethovena. 

  Nieszczęście osobiste wielu ludziom wkładało pióro do ręki, aby mogli wypłakać swój żal po stracie ukochanej osoby. Poezja elegijna ma swoją bardzo długą tradycję, ale trudno o niej rozprawiać, gdy czyta się wiersze napisane po śmierci syna, jakie nadesłała nam pani Józefa Mazur z Będkowic. "Te bardzo skromne żale", jak je określa z rozpaczliwą pokorą autorka. Wierszy jest wiele, na miarę cierpienia, które nie gaśnie, wciąż podsycane pamięcią. I nie jest ważne, czy są to strofy pisane ze znajomością poetyckiego rzemiosła, czy chwilami wręcz nieporadne, gdyż sama ich nieporadność staje się wymowna. Nie sposób do tych wierszy zwyczajną krytyczną przykładać miarkę. Narodziły się z potrzeby serca i służyć miały ulżeniu własnej doli, czemu nie mogło posłużyć nawet malarstwo, któremu pani Józefa Mazur się poświęca. Sztuka jest pocieszeniem, więc miejmy nadzieję, że pisząc swoje wiersze autorka pociechę taką znalazła. W każdym razie w jej szczerość wątpić nie możemy, gdy powiada:

Czemuż ja wróżby nie uczyniłam
Przy twoim narodzeniu
Może los okrutny bym uprosiła
I przeszkodziła przeznaczeniu..?

Czemu na gwiazdę nie patrzyłam
Co życie Twoje oznaczało
W karty Cyganki nie wierzyłam
I tak śmierć młodo cię zabrała.

  Na tym kończymy dzisiejszą Pocztę Literacką. (..) Do usłyszenia.



Poczta literacka, Jerzy Krzysztoń, Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1985, str. 161-165



Czytaj więcej

sobota, 23 marca 2013

W Bohini u schyłku pewnego gorącego sierpnia..

Wracam z takim mozołem przez wydmy minionego czasu, przez trzęsawiska dni i puszcze godzin do mojej babki, Heleny Konwickiej, której ja nigdy nie widziałem i nikt z tych, co znałem, nie spotkał jej nigdy, nie spojrzał jej w oczy, nie dotknął ręki, nie obdarzył przyjaznym słowem. A może ścigam ją przez obszary przeczuć, przez jeziora tęsknot, przez gęste mgły niepewności. Dlaczego teraz, kiedy przeżyłem moich bliskich, kiedy jestem najstarszy i kiedy nie mogę doczekać się mojej godziny, mojego terminu, dlaczego ścigam cień, widmo, marę młodej kobiety biegnącej przez banalną sierpniową łąkę ku banalnemu białemu dworowi, przy którym trzyma wartę modrzew zamieniający się powoli w złotą pochodnię.*

Śladami własnej babki, trochę po omacku, trochę na wpół sennie, trochę wodzony bogactwem wyobraźni, Tadeusz Konwicki przenosi siebie i czytelnika do odległej przeszłości, ledwie dwanaście lat po powstaniu styczniowym, gdy jego echa nadal pobrzmiewają w ludzkich sercach; do Bohini, małego, białego dworku na Wileńszczyźnie, gdzie można jeszcze zaznać odrobiny staropolszczyzny. Gościnności i zwyczajów, podporządkowania ciągle prawom natury, która gdy zaczyna powoli zmierzchać, prowadzi mieszkańców dworu do spokojnego snu. A może jednak niekoniecznie spokojnego? Nie, ten sen nie jest spokojny. Bywa, że przerywają go szlochy złamanego serca pana Michała, ojca Heleny, który ciągle płacze po stracie żony i ojczyzny. Bywa, że dwór jest niepokojony przez Korsakowa, zruszczonego Polaka, obecnego właściciela byłego dworu Konwickich, który miotany sprzecznymi uczuciami, to pragnie odpuszczenia grzechów, to zemsty za wrogość i brak zrozumienia. I w środku nocy uderza do okien, do drzwi, by go wpuszczono. Pojawia się niczym zjawa, zmora nocna i nie odpuszcza, póki starczy mu sił. By kilka dni później udawać, że ot, gorączka go trawiła, nie wie co mówił do końca, za nachodzenie nocne przeprasza, tym tonem nieco butnym, nieco pokornym. Ale to nie on tak naprawdę zakłóci życie dworu, ani hrabia Plater, który próbuje nakłonić pannę Helenę na zostanie hrabiną Plater, ale on, ten dziwny, pojawiający się znikąd Eliasz Szyra. Jego ruda głowa płonęła w słońcu sierpnia niczym emocje jakie ze sobą przywiódł.

I tak pośród piękna lasów i rwącej rzeki, autor prowadzi czytelników przez tę krótką, ale jakże brzemienną w skutkach historię, swoją prahistorię, swój początek, który jednak nie jest sielski i anielski, mimo otaczającej Helenę bujnej i przecudnej przyrody, ale rodzi się z z miłości gwałtownej i niepożądanej, z mezaliansu, z krótkiego westchnienia nad losem osób z innych warstw społecznych, które wtedy, w drugiej połowie wieku dziewiętnastego, było ciągle źle widziane i unieszczęśliwiało tym niejednych kochanków.

Historia niczym z niejednego romansu, który wzbudza tkliwość w sercu i wywołuje łzę w oku, ale też historia bez zbędnego użalania się nad tym, co musiało być i nie mogło nic tego odwrócić. Bo przecież, jak pisze Konwicki, nie mógł ostrzec swej nieznanej babki i nie mógł opowiedzieć tej historii inaczej. Choć to tylko historia, z lekka oniryczna, z lekka niepewna i ospała niczym owocująca jabłoń, powoli zrzucająca z siebie brzemię owoców. A w tym pięknie jeden zgrzyt, jedno ale, które dla humanisty, za jakiego się poczuwam, jest niczym rysa na szkle. Antysemickie powiedzonka, wplatane jak staropolskie przysłowia w dialogi bohaterów, postawa jakiejś wyższości, bo jak to tak Żydek do szlachcianki, jakby ten Żydek, to nie był człowiek z krwi i kości, jakby nie miał praw przyznanych ogółowi człowieczeństwa. Ech, boleśnie panie Konwicki to zabrzmiało, boleśnie. Ale wiem, pewnie tak się mówiło, pewnie niektóre zwroty weszły na stałe w krwiobieg człowieka, który przestał zwracać uwagi na ich znaczenie, a powtarzał mechanicznie, jak pacierz. A może nie? Może faktycznie w to wierzono i ten antysemityzm tylko rósł wraz z kolejnymi pokoleniami? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wiem, że strącałam te ukłucia, jakimi mnie trafiały niektóre zdania, jak natrętne muchy, w niebyt, w nicość, w zapomnienie, bo tak poza tym piękna to opowieść, piękna, choć bolesna ta tęsknota, za czasem utraconym, za miejscem utraconym, gdzie leży zapomniana przez świat i ludzi mogiła ojca Konwickiego. Czytajcie Konwickiego, ma dar jakich mało wśród polskich pisarzy. Pisze sercem, ale i pięknym językiem.


Bohiń, Tadeusz Konwicki, Czytelnik, Warszawa 1987, str. 74
Czytaj więcej

piątek, 22 marca 2013

"Jezioro Bodeńskie" Stanisława Dygata

Tymczasem wybuchła wojna i dostałem się do niewoli. Była to dziwna niewola, zupełnie różna od owej niewoli męskiej, pełnej powagi, gdzie wojenne trudy otrzymują w zagrodzonym drutem kolczastym terenie od nieprzyjaciela pełną satysfakcję za cnoty męstwa, a palmę męczeństwa od rodaków.* Tak rozpoczyna swoją historię narrator Jeziora Badeńskiego i w ten mniej więcej sposób ją zakończy. Powtarzające się nieustannie zdanie o wybuchu wojny i dostaniu się do niewoli po pierwszym, irytującym wrażeniu, zaczyna stawać się jak niema kropla drążąca skałę. To drążenie doprowadza do wniosków zgoła odmiennych niż to sugeruje pierwsza warstwa fabularna powieści.

A w tej wierzchniej warstwie jest opisany obóz internowanych z Polski Anglików, Francuzów i Polaków. Obóz, który przypomina jakieś dziwaczne kolonie dla dorosłych, umiejscowiony w szkole gimnazjalnej w małej miejscowości, o której Dygat pisze "Konstancja", gdzie zniewolenie polega głównie na przetrzymywaniu internowanych w jednym miejscu. Tak poza tym nie mogą jednak narzekać. Są regularnie karmieni, mają względną swobodę osobistą, mogąc rozmawiać ze sobą bez żadnych przeszkód, spotykać się, spacerować, a nawet romansować. Czas płynie tu wolno, pogawędki są mniej lub bardziej burzliwe, chwilami powstają dyskusje o charakterze międzynarodowym, w których przedstawiciele różnych narodów sypią sobie nawzajem docinkami. Są to jednak kulturalne rozmowy, z wzajemnym szacunkiem, przypominające stylem salonowe rozgrywki. Jedyną codzienną rozrywką są posiłki i plotkowanie o sobie nawzajem. Wróg jest tutaj jakąś postacią abstrakcyjną, działania wojenne co najwyżej można sobie wyobrazić. Całe wojenne plugastwo jest odległe i bliższe mitowi niż rzeczywistości.

Kolejną odsłoną powieściowej fikcji są rozmyślania bohatera o jego dotychczasowym, dość leniwym i raczej mało oryginalnym, codziennym życiu. Wspomnienia związane z rodziną i jej francuskimi korzeniami, z rożnymi zdarzeniami z życia codziennego, a wreszcie z dziwnego związku z Ludką, dziewczyną w wielodzietnej rodziny, która trzyma się starych, dawnych zwyczajów. Co jednak jest bardzo pozorne, bowiem w zwyczajach tych jest również ignorowanie niepełnosprawnego dziadka, czy docinanie sobie nawzajem. Jednak rodzina Ludki wyróżnia się tym, że jej członkowie skupiają się wokół wspólnego, rodzinnego stołu i spędzają ze sobą czas, wbrew modzie, która wyciąga ludzi na ulice. Związek z Ludką jest pełen sprzeczności i teatralności we wzajemnych relacjach, brakuje w nim szczerości i zrozumienia. Zakończenie związku, równie teatralne, zamyka ten epizod w życiu naszego bohatera. Ciąg myślowy prowadzi więc coraz częściej do tematu polskości, narodowości, pytania o tę narodowość i zobowiązania wobec kraju. Trwa w tych myślach nieustanna walka z wpojoną tradycją, że Polak, niezależnie od oceny sytuacji, powinien walczyć i bronić swojego kraju, a własnymi przekonaniami, że walka i wojna to ogromne barbarzyństwo. Walka z wpojonym mesjanizmem własnego narodu, a niechęcią do uczestniczenia w nim. I gdy nareszcie pojawia się możliwość ucieczki z obozu, niespodziewanie zwycięża chęć, by z niej skorzystać. Ba, uniesiony na fali zwycięskiej ucieczki i patriotycznych odczuć główny bohater planuje nawet założyć legion polsko - francuski, by uwolnić oba zniewolone przez okupanta kraje. Jednak niewola, do której trafił narrator była o wiele potężniejsza, bo była to niewola własnego, wygodnego umysłu, który mimo wpajanych od lat dziecięcych tradycyjnych postaw narodowych, okazała się silniejsza. Można to podsumować jako nietypowa walka jednostki z przekonaniami ogółu. Jednak chwila, gdy narrator odkrywa, że tak naprawdę nie ma drogi ucieczki innej jak przepłynięcie wpław przez jezioro Bodeńskie i odczuwa ogromną ulgę i usprawiedliwienie dla swojego powrotu do obozu, sprawia, że wszystkie jego przemyślenia tracą impet i nośność, jako zwykłe przeintelektualizowane gadanie człowieka, skupionego tylko na swoim tu i teraz. Jakkolwiek zgadzam się że wojna i zabijanie to ogromne barbarzyństwo, tak postawa głównego bohatera była mi momentami obrzydliwa.

Dygat pisze niezwykle interesującym językiem, tworząc zdania o ciekawym, nieco przestawnym szyku. Intrygująco i chwilami poetycko, jakby ukazując w ten sposób odrywanie się myśli od codziennej nudy obozu do ciekawszego świata, ot chociażby drogi, przyrody, swobody w spotkaniach z ludźmi. Chwilami pisze bardzo interesująco  że trudno się oderwać, momentami przemyślenia bohatera nużą. Choć nie da się ukryć, że często są celne odnośnie oceny polskiego narodu. Polecam jako lekturę ciekawostkę, jako inne spojrzenie na internowanie, obóz, jeńców wojennych, a także oryginalny sposób pisania.


Jezioro Bodeńskie, Stanisław Dygat, Świat Książki, Warszawa 2008
* str. 5
Czytaj więcej

wtorek, 19 marca 2013

Lekcja z dorastania

Taka niepozorna jest ta książeczka, że w zasadzie pewnie bym ją przeoczyła na półkach rodziców Marcina, skąd ją porwałam z krzykiem do mamy Marcina "pożyczam!", gdyby nie znajoma szata graficzna:


Książki dla młodzieży z tego cyklu dotąd mnie nie zawiodły i na ogół okazywały się całkiem przyjemną lekturą. Niektóre pochłaniałam w zawrotnym tempie (jak Koniec wakacji Janusza Domagalika), niektóre może nieco wolniej smakowałam, ale też wywierały pozytywne wrażenie (jak Romeo, Julia i błąd Szeryfa Ewy Lach), jednak każda przywodziła dość skuteczne wspomnienia własne z dzieciństwa. A ta powieść jeszcze mocniej, ponieważ miejsce akcji, Suwalszczyzna, kanał Augustowski, to w końcu moje rodzinne klimaty, wśród jezior i lasów, gdy każde wakacje to było moczenie się w wodzie, co nigdy, przenigdy nie mogło się znudzić. Do dziś pływanie jest dla mnie jedyną możliwą formą ruchu, która zawsze, ale to zawsze mnie pociąga. Bo tak poza tym to jestem leń patentowany. Ale pływać mogę godzinami.

I nie tylko jeziora i lasy, ale i pływanie właśnie jest motywem przewodnim powieści Zofii Chądzyńskiej. Nadal jednak ta niepozorność jest wyjątkowo w tym przypadku złudna, bowiem podczas lektury zagryzałam paluchy z niepokoju o los głównych bohaterów i naprawdę bałam się zawierzyć serii, że w końcu dla młodzieży, toteż i zakończenie powinno być łagodne. Szczęśliwie - było, ale treść wciągnęła mnie niczym fabuła kina akcji i jej skromne sto czterdzieści stron przeczytałam w mgnieniu oka. Zaskoczona! Bardzo pozytywnie.

Głównym bohaterem jest podobnie jak u Domagalika, chłopiec, niespełna czternastoletni  podobnie mamy okres wakacji, podobnie, poznaje dziewczynę, a właściwie dziewczynkę Helenę. Ale na tym kończą się podobieństwa, bo Marek ma znacznie trudniejszą sytuację, osierocony przez ojca jeszcze gdy był kilkulatkiem, pozostawiony samemu sobie przez matkę, która pogrążyła się w rozpaczy po stracie męża, próbuje radzić sobie najlepiej jak umie. Nauczony głównie szorstkości i nieuprzejmości również w ten sposób traktuje swoje otoczenie. W klasie jednak imponuje jego styl bycia i Marek staje się jej niepisanym hersztem, z nauczycielami wojuje głupimi żartami i wagarami, jednak gdy objawia się jego talent pływacki, wszystko to uchodzi mu na sucho. Nauczyciele przeciągają go za uszy z klasy do klasy, byle tylko pływał nadal i reprezentował szkołę. W końcu to taki talent, taki prestiż.. Jednak gdy przychodzi nowa wychowawczyni, bardzo zasadnicza i surowa w ocenie Marek w końcu otrzymuje bezcenną lekcję od życia, ale również traci szansę na udział w zawodach. Co jest największą przyczyną jego smutku i niepokoju. Jednak chłopiec nie umie uczyć się na swoich błędach, a przynajmniej nie potrafi tego od razu, dopiero gdy poznaje drobniutką Helenkę, dopiero gdy trener podsuwa mu w żartach pewien pomysł, wszystko się zmieni, a to co wymyślą dzieciaki, żeby jednak uratować pozycję pływacką Marka.. No właśnie spowodowało, że się mocno zdenerwowałam i ostatnie strony pochłaniałam bardzo emocjonalnie.

Szybka lekcja dorastania i dojrzałości. Bardzo szybka, dziejąca się w mgnieniu oka, ale tak potężna w swym działaniu, że nie trzeba będzie nawet jej powtarzać. Nauczyła Marka nie tylko większej odpowiedzialności, ale też rozumienia i docenienia czegoś tak ważnego jak przyjaźń. Ta lekcja również stała się dobrą lekcją dla matki Marka, która nareszcie obudziła się z wieloletniego letargu i zaczęła dostrzegać nie tylko syna, ale i swoje błędy. Świetna pozycja dla młodzieży! Absolutnie nie poddająca się sile czasu, aktualna, na dodatek przekazująca ważne wartości bez moralizowania na siłę. Raczej opowiadająca historię chłopca, który popełnia błędy, a ich konsekwencje odbierają mu ważną dla niego rzecz. Ucząca czegoś, czego jak zaobserwowałam, nawet niektórzy dorośli nadal nie rozumieją, że wiele wydarzeń w życiu człowieka, jest konsekwencją jego czynów, a nie jak lubią sobie to wmawiać, pecha, czy złego losu. Warto przypominać takie książki. Nawet gdy korekta nieco kuleje, a język używany przez autorkę nie jest najwyższej próby, to nadal - warto. Polecam!


Życie za życie, Zofia Chądzyńska, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1979

Czytaj więcej

poniedziałek, 18 marca 2013

Erudyta o okupacji

O wojnie i okupacji zostały zapisane przeróżne świadectwa. Najczęściej te pełne jej okrucieństw. Pisane różnym stylem, czasami jako beznamiętne świadectwo, czasami pełne rozpaczy, czasami zupełnie bezsilne. Były już świadectwa dotyczące pola bitwy, okrucieństw holocaustu, a także beznadziei partyzantki ukrywającej się w lasach, podziemia, które choć trochę próbowało się nie poddawać, walczyć pomimo niebezpieczeństw ze strony okupanta. Na tym tle opowieść Jana Parandowskiego początkowo przypomina bajkę. Jest piękna wrześniowa noc. Pod ciężarem jej zapachu świat wydaje się pełen oczekiwań na coś dobrego. Nic, ale to absolutnie nic nie wskazuje na to, że za chwilę rozpęta się szaleństwo. Podróż wozem ze zwykłym rolnikiem prowadzącym konia zdaje się sielanką. Gdy dodać poetycką polszczyznę, jaką opisuje ten moment autor, wydaje się, że tak naprawdę przenosi nas ponownie w świat Hellady i mitu. Że za chwilę rozpocznie bajania o boginkach skradających serca śmiertelnikom, o Dzeusie, który ponownie zdradził Herę. Ale nie. Tym razem to nie mit. Choć tak, wchodzimy w świat utraconej tradycji. Tym razem, naszej własnej.

Wrześniowa noc to ledwie czternaście szkiców, na ledwie ponad stu stronach. Krótkie, dotyczące różnych momentów okupacji, łącznie z jej zakończenie, nie mówiące o brutalności wojny, przynajmniej nie o takiej jaką znamy z innych przekazów. Jest tu groza i niebezpieczeństwo również, choć Parandowski znajdował się w znacznie lepszym położeniu niż inni Polacy, ponieważ był chroniony niczym bezcenne dzieło literatury. Ukrywany, ostrzegany, wspomagany na wszelkie możliwe sposoby, przetrwał wojnę w zasadzie bez szwanku. Ale nie siedział bezczynnie, jedynie próbując się ukrywać. Starał się wspomóc kraj jak potrafił najlepiej - nauczając w miejscach, gdzie jest można było uczyć, ponieważ Niemcy zamykali wszystkie szkoły, które nie nauczały odpowiedniego fachu rzemieślniczego, zamieniając je w swoje urzędy. I notował obserwacje z okupacji. Nocne wizyty Niemców. Przeszukiwanie otrzymywanych zza granicy paczek z żywnością  Nieudana próba ostrzeżenia francuskiego Żyda, jednego, któremu na chwilę udało się wysiąść z wagonu, wiezionego do Treblinki, któremu niemiecka propaganda została tak zaszczepiona, że nie chciał uwierzyć w grożące mu niebezpieczeństwo i odmówił zaoferowanej pomocy. Umierający w polu żołnierz, do którego nikt nie chciał podejść, aż w końcu zawstydziła wszystkich starsza kobieta, za którą dopiero poszło więcej osób, by zabrać umierającego. Opisane krótko, bez zbędnego patosu, po prostu, obrazki z obserwacji. Tak było. Nie nie dodając, nic nie ujmując Parandowski opowiada o tym, co sam przeżył, lub poznał z opowieści innych ludzi.

Sceny, które jakoś szczególnie przemawiały mi do serca to te związane z decyzjami Parandowskiego. O pozostaniu w kraju, mimo wielu ofert pomocy w emigracji ze strony znajomych i przyjaciół. Patrzenie z bólem serca na mapę własnego kraju. Chodzenie po popiołach zniszczonej biblioteki. Jednak nie mi oceniać pewne sceny i aspekty. Nie mi osądzać pewną bezradność z jaką obserwował swój niszczejący świat Parandowski. Ale jakoś ciężko mi przejść obojętnie nad losem dzieci z getta, o których Parandowski wspomina niczym o jakimś egzotycznym okazie, który pojawił się na klatce schodowej jego mieszkania, okazie, który był na tyle egzotyczny, że warto o nim napomknąć.. i resztę przemilczeć. Czy autor próbował pomóc w jakikolwiek sposób tym dzieciom? Nie wiem niestety. Oczywiście, może nie mógł im pomóc. Sam miał w domu dwójkę dzieci, na których uratowaniu na pewno zależało mu najbardziej. Ale pozostaje jakaś zadra w sercu. Choć może Parandowskiego tłumaczyć, że jeszcze nikt nie rozumiał, jeszcze nikt nic nie wiedział, każdy mógł mieć nadzieję..* Być może tak właśnie było..

Jednak piękny język polski jakim pisze Parandowski, piękna czysta, niczym nieskażona polszczyzna, jest czymś czym nie potrafię się do końca nasycić. Niektóre akapity czytałam po kilka razy. Niektóre pachną poezją i lasem. Tęsknię za takim pięknym językiem polskim. Mogłabym czytać po wielokroć. Dlatego polecam, bo walory tej pozycji są oczywiste, a jej długość może zachęcić nawet najbardziej opornych na lekturę tego typu. Polecam z całego serca.


Wrześniowa noc, Jan Parandowski, Iskry, Warszawa 1968
* str. 55
Czytaj więcej

niedziela, 17 marca 2013

Poczta literacka, audycja piętnasta

  Dziś na początek pomówmy trochę o języku, jakim posługują się twórcy amatorzy w swoich utworach. W ciągu półtora roku zapoznałem się ze sporą ilością manuskryptów, aby wyrobić sobie zdanie i wygłosić kilka uwag na ten temat. Co mnie ujęło przede wszystkim i co uważam za pokrzepiające zjawisko? Pierwsza rzecz, którą godzi się podkreślić, to czystość polszczyzny,  jaką władają twórcy amatorzy. Jest to język nie zachwaszczony, wolny od żargonu dziennikarskiego czy biurokratycznego, który wciska się do mowy potocznej, wolny od sztampy, skostnień, szymli i frazeologii biurokratycznej.(Ostatnio na przykład słyszałem w telewizji takie powiedzenie: "Przestaliśmy pracować z tytułu braku oświetlenia" zamiast "z powodu braku" albo "ponieważ zabrakło".)

  Twórcy amatorzy unikają tego żargonu, co dobrze świadczy o ich smaku i odporności. Wykazują troskę nie tylko o poprawność językową, ale o kulturę języka w ogóle. Mają szacunek dla słowa pisanego, rozumiany jako poszanowanie wartości. Właściwie wszyscy poza nielicznymi wyjątkami wykazują pewien stopień obycia, nobilitacji kulturalnej, osiągnięty poprzez lekturę i obcowanie z tradycją, wyrażoną w dziełach wielkich pisarzy. Stąd w stylu twórców amatorów nietrudno spostrzec ciążenie naszych romantyków zwłaszcza, a także poetów Młodej Polski, którzy cieszą się zaskakującym wzięciem wśród nieprofesjonalnych autorów, inspirują i podsuwają wzory. Trzeba tu od razu powiedzieć, że twórcy amatorzy dalecy są od wszelkiej awangardy i w niczym nie usiłują naśladować poezji nowoczesnej, z jej rozluźnieniem kanonów formalnych. Wśród kroci utworów, jakie przyniosła Poczta Literacka, nie znalazłem ani jednego wiersza, który by w czymkolwiek nawiązywał do poezji nowoczesnej, nie powiem - do Białoszewskiego, ale choćby - Herberta, choćby Grochowiaka. Choćby do Szymborskiej.

   Nasuwa się oczywisty wniosek, że poezja nowoczesna jest im z gruntu obca, nie przemawia do nich, nie trafia, czemu zresztą nieraz dają bezpośredni wyraz w swoich listach. Dlaczego tak się dzieje? Zapewne jeden z powodów to podeszły wiek twórców amatorów, którzy przeważnie chwytają za pióro, gdy znajdują się na emeryturze. Ale nie da się tej sprawy uogólnić, bo wielu z nich pisze od wczesnej młodości, właściwie całe życie. Tylko ich upodobania zatrzymały się w najlepszym razie na Tuwimie i Marii Jasnorzewskiej - Pawlikowskiej. I już nie posunęły się dalej. Dla twórcy amatora wiersz to musi być wiersz - z rymem, rytmem, strofą. Solidny i tradycyjny. Wręcz kurczowo trzymający się tradycji. Można więc powiedzieć, że twórcy amatorzy to tacy ludzie, którzy przypominają strażników grobowca. Kultywują tradycje, które należą już do historii literatury.

   Ale przecież za każdym takim wierszem, kryje się przeżycie. Kryje się pragnienie dania wyrazu temu, co żywe w autorze, co dręczy, boli, zachwyca. Tymczasem tradycyjna forma nadaje im kształt anachroniczny. Wiadomo, że te wiersze nie dostąpią druku, nie przyjmie ich żadna redakcja. Pozostaną poezją uprawianą na prywatny użytek. Zamiłowaniem wdzięcznym i godnym pochwały. Docenianym przez Pocztę Literacką i upowszechnianym przez nią w pewnym zakresie. Dzisiejsza poezja nowoczesna odejdzie kiedyś do historii literatury i za lat pięćdziesiąt, może sto, przyszli twórcy amatorzy będą sięgać do Białoszewskiego, Herberta, Grochowiaka czy Szymborskiej, tak jak dziś sięgają do Słowackiego, Asnyka, Tetmajera i Tuwima. Wygłaszam to jako pochwałę strażników tradycji i dobrego języka polskiego.

A teraz zajmiemy się tym, co otrzymaliśmy w dzisiejszej Poczcie Literackiej. Pani Natalia Lipińska z Sandomierza nadesłała nam cykl pod tytułem "Sny", składający się z siedmiu bardzo ekspresyjnych utworów. Nie wiem, czy ta siódemka jest nawiązaniem do cyfry kabalistycznej, w każdym razie "Sny" są wielce niesamowite. Jeśli autorka rzeczywiście coś takiego przeżyła, jeśli są to jej autentyczne sny, to pozazdrościć bogactwa podświadomości. A jeśli są to twory wyobraźni, to pogratulować wyobraźni. Jest to wyobraźnia o wyraźnych cechach malarskich ze skłonnością do deformacji i widzenia rzeczywistości w wynaturzeniu na wzór Hieronima Boscha - z tym, że zamiast pokracznych człeczków mamy do czynienia z pokracznymi zwierzętami.Właściwie są to fantasmagorie, jakby pod wpływem narkotyku, choćby narkotyku wybujałej fantazji. Poetyka snu, uprawniająca każdą niesamowitość, walnie tej fantazji sprzyja. Każdemu z tych utworów - po dwie, trzy stroniczki - pisanych poetycką prozą, patronuje jakieś groźne zwierzę. Orzeł z głową tygrysa, bizon ze smoczą paszczą, nawet pospolity gacek, nietoperz, staje się groźny. Wszystkie te zjawy, bardzo plastycznie odmalowane, prześladują bohaterkę, która ucieka przed nimi, lecz nie ma się gdzie skryć. Wprawdzie wie, że kryjówka gdzieś istnieje, ale nie potrafi jej znaleźć. Cóż więc czyni? Postanawia wchłonąć w siebie zjawę, przeistacza się, zaczyna żyć jej życiem i patrzeć na świat jej przeraźliwymi oczami. Czytałem kiedyś angielską przypowieść o pani przemienionej w lisa, tutaj natomiast pani przemienia się w kilka demonów z rzędu! I skóra nam cierpnie. Jeśli to ma być metafora o demoniczności kobiecej, to strzeż nas Panie Boże. A jeśli są to przypowieści o niespożytej sile zła, które musi nas pochłonąć to robi się bardzo ciężko na duszy. Stężoną atmosferą pełną grozy "Sny" przypominają baśnie Grimma, którymi straszono mnie w dzieciństwie. Nie wiem, czy Panią Natalię Lipińską straszono w podobny sposób, ale dziś swoją wizją sama też straszyć potrafi. Po lekturze bałem się, że mi się to przyśni, ale jakoś los strzegł.

  Pan Eugeniusz Jaworek, którego lwowskie wspomnienia sprzed pierwszej wojny światowej omawiałem w poprzedniej audycji, jest rónież autorem nostalgicznych wierszy o Lwowie, z których jeden chciałbym tu przedstawić:

I zamknie moje znużone powieki
Śmierć swoją dłonią zimną jak ołów
Jeszcze zobaczę jak obraz daleki
Te cudne wieże Twoich białych kościołów
Jak wynurzają się z oparów rzeki
I jak się pławią w wieczornej godzinie,
W przejrzystym, bladym niebios seledynie

 Pan Jaworek, który zmarł przed rokiem, a którego utwory nadesłała nam wdowa po nim, zachował do końca życia tęsknotę i uwielbienie dla Lwowa, któremu poświęcił wszystko, co napisał, włącznie ze swoim interesującym pamiętnikiem.

  Pani Kazimiera Książek z Wrocławia serdecznie ubolewa, że znając ograniczenia swojej muzy nie mogła, choć pragnęła, napisać wiersza ku czci Jarosława Iwaszkiewicza, którego nazywa poetą wspaniałym. Poświęca temu cały list, zresztą z opisem dzieciństwa i młodości swojej, pokrewnej młodości Iwaszkiewicza, gdy "wieś była wsią, każda miała swój urok, swój język, strój, a nawet potrawy". Pisze dalej, cytuję: "Jakże dzisiaj rozumiem poetę naszych czasów, który jest tak kochany, że nawet sobie nie wyobraża, co czujemy, kiedy go czytamy". Głęboka zaduma, wspomnienia, a czytając w zaciszu samotności - starsza pani wzruszona idzie wraz z Iwaszkiewiczem na spacer po starych ścieżkach, choć już zarosłych, jednak przy księżycowym blasku, z psami. Można być szczęśliwym nawet na starość.

  Na tym kończymy dzisiejszą Pocztę Literacką. Pocztmistrz prosi autorów o listy. Do usłyszenia.


Poczta literacka, Jerzy Krzysztoń, Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1985, str. 74 -77
Czytaj więcej

sobota, 16 marca 2013

W walce z żywiołem

Gdy wczoraj zajrzałam do mojej ulubionej Krainy Andersena znalazłam wpis reklamujący blogi książkowe. Lubię takie wpisy, bo dzięki nim można odkryć perełki, które w zawirowaniach wirtualnej sieci łatwo przegapić. Jednak nie spodziewałam się takiego wyróżnienia i pojawienia się Mojej skromnej Pasieki na liście Mery. Po pierwszej fali przyjemnego uczucia, że Mery nie tylko lubi mój blog, ale nawet go zachwala, pomyślałam, że taka pochwała zobowiązuje, a przecież u mnie ostatnio trochę mniej staroci było. Z tego też powodu przyspieszyłam decyzję o lekturze Powodzi Jerzego Szczygła, która czekała już od jakiegoś czasu na półkach. I bardzo słusznie, bo okazało się, że to naprawdę świetna książka.

Samym autorem zainteresowała mnie z kolei Koczowniczka, gdy pisała o Tarninie. Ponieważ tego tytułu dotąd nie udało mi się znaleźć, skorzystałam z okazji, dzięki której to Powódź trafiła na moje półki, a więc tradycyjne podczas buszowania po internetowych antykwariatach. I przyznaję, że jest to autor, którego warto przypomnieć, wyciągnąć z zakurzonych półek, odświeżyć wiedzę na jego temat i przyciągnąć do niego czytelników - nie tylko tych młodych. Pisze równie przyjemnym piórem jak Bahdaj; choć lekkim stylem, to podejmuje się trudnej tematyki, ale też mimo, że przedstawia pewną już przebrzmiałą epokę z historii naszego kraju, to jednak pokazuje uniwersalny świat ludzkich problemów, niezależnie od tego dość już obcego i egzotycznego w naszych oczach tła historycznego z lat 60-tych ubiegłego wieku.

Fabuła Powodzi opiewa okres pewnej bardzo trudnej zimy, której kaprysy doprowadziły do zagrożenia powodzią -  najpierw duże opady śniegu oraz mrozy, a potem gwałtowne ocieplenia i odwilż, które z kolei spowodowały gwałtowne podnoszenie się poziomu Wisły. W Starogrodzie gdzie mieszka Leon, główny bohater omawianej historii, zostaje wszczęty alarm przeciwpowodziowy, do miasteczka zjeżdża się wojsko z lodołamaczami i ładunkami wybuchowymi. Trwa akcja ratunkowa, walka z żywiołem, w której pomagają nawet Leon i jego koledzy, zwolnieni z obowiązku szkolnego ponieważ budynek szkoły został tymczasowo wykorzystany na lokum dla powodzian. Jednak oprócz tego poważnego problemu miasteczko musi też zmierzyć się z innym, nie mniej ważnym, jakim jest pojawienie się kłusownika i złodzieja, który zaczynając od podkradania ryb okolicznym rybakom, przechodzi do kłusowania w lesie, oraz włamań do domów. Chłopcy, znudzeni brakiem codziennej konieczności chodzenia do szkoły, jak również nieco ostudzeni początkowym zapałem walki z powodzią, wszczynają samodzielne śledztwo w celu odkrycia przestępcy, co do którego tożsamości mają już pewne podejrzenia. Śledztwo jednak jest niebezpiecznie i chwilami może doprowadzić do tragicznego zakończenia. Narracja początkowo dość spokojna powoli wprowadza coraz większe napięcie, a wypadek przy moście, genialnie opisany, przykuwa uwagę czytelnika jeszcze mocniej. Ciekawa, choć niebezpieczna przygoda, kończy się jednak szczęśliwie, choć nie bez ofiar.

Jest w tej powieści wszystko. I przygoda, związana z nietypową sytuacją i walką z żywiołem, i trudy dorastania, związane z zawiłościami relacji między młodzieżą, jak i z dorosłymi, pierwsze miłości i pierwsze rozczarowania, nauka odpowiedzialności za siebie, ale też nauka odpowiedzialności za dzieci, z jaką muszą się zmierzyć rodzice jednego z bohaterów. Napisana lekkim, przyjemnym językiem, czyta się naprawdę wyśmienicie, wciąga z każdą kolejną stroną coraz bardziej, a sytuacje związane z zagrożeniem są opisane bardzo realnie i nie do końca pozwalają wierzyć, że wszystko zakończy się szczęśliwie. A jednak mimo opałów w jakich znajdą się chłopcy, udaje im się wyjść z tego obronną ręką. Nie są to jednak naciągane historyjki, nie ma tutaj infantylności charakterystycznej dla literatury dla młodzieży, jest raczej dość brutalna rzeczywistość, pokazana jednak przez pryzmat chłopięcego świata. Dlatego dobra do polecania zarówno młodzieży, jak i dorosłym.


Powódź, Jerzy Szczygieł, Nasza Księgarnia, Warszawa 1970


------------

 Jerzy Szczygieł (ur. 14 marca 1932 w Puławach, zm. 21 sierpnia 1983 w Warszawie) – polski pisarz, także dla młodzieży, prozaik. W 1945 r. na polach minowych nad Wisłą stracił wzrok. W 1957 ukończył filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Debiutował w 1954 na łamach "Sztandaru Młodych". Od 1957 redaktor naczelny czasopisma "Nasz Świat" a od 1964 także "Niewidomy Spółdzielca". Członek i działacz Polskiego Związku Niewidomych. W 1976 otrzymał Nagrodę Prezesa Rady Ministrów za całokształt twórczości.

Czytaj więcej

piątek, 15 marca 2013

Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya

Malarstwo nie jest dziedziną, która mnie jakoś mocno pochłania. Istnieje jedna malarka, której obrazy odbieram przez pryzmat jej osobistych doświadczeń, stąd widzę w nich odrobinę więcej niż na pierwszy rzut oka. Jednak Frida jest dla mnie kimś więcej niż malarką, a jej biografię, napisaną przez Hayden Herrerę, znam niemalże na pamięć. Pozostali malarze, ci najbardziej popularni i słynni, są mi znani z racji wiedzy wyniesionej ze szkoły czy z dodatkowych kursów. Choć prawdę mówiąc więcej opowiem o budowie pantofelka wyuczonej podczas intensywnej lekcji biologii w szóstej klasie szkoły podstawowej niż o znanych mi nurtach w malarstwie. Ale podobnie jak kiedyś nie słyszałam Sinfonietty Janecka, a wprowadził mnie w jej świat Murakami, tak teraz Jacek Dehnel przybliżył mi postać Goi, hiszpańskiego malarza, którego dotąd kojarzyłam przez zaledwie jeden obraz. Ha, dobre i tyle.

Seria obrazów, zwana serią "Czarnych Obrazów" powstała u schyłku życia artysty. Po latach pracy jako malarz królewski, Goya odciął się od świata i ludzi i zamknął w swoim domu nad rzeką Manzanares i zaczął pracę nad serią. Tak naprawdę nie były to do końca obrazy, ponieważ powstawały bezpośrednio na ścianach domu Goi, domu zwanego "Domem Głuchego", co było jednocześnie adekwatne do stanu zdrowia malarza, który ogłuchł w wieku 46 lat po długiej chorobie (najprawdopodobniej tyfusie). Obrazy powstawały przez cztery lata i w efekcie wnętrze piętrowego domu uzyskało mniej więcej taki oto wygląd:

Źródło zdjęcia
Na temat autorstwa obrazów nie było początkowo żadnej wątpliwości. Charakterystyczna dla artysty kreska, właściwe jemu przedstawienie postaci i sylwetki, wszystko było ewidentnym dowodem na to, że ściany pomalował nikt inny tylko Francisco de Goya. Jednakże w 2003 roku Juan José Junquera przedstawił teorię wskazującą Javiera, syna Goi, jako autora czarnej serii, co przez jakiś czas wywołało zamęt i pewne wątpliwości. Właśnie ta wątpliwość, która jednak wkrótce została rozwiana, że to jednak nie Goya, a jego syn, Javier mógł być artystą odpowiedzialnym za czternaście obrazów na ścianach "Domu Głuchego", stała się inspiracją dla Jacka Dehnela do napisania Saturna..

Saturn pożerający własne dzieci
Jeden z "Czarnych obrazów" przedstawia Saturna pożerającego własne dzieci. Obraz jest karykaturalny, groteskowy, przerażający. A jednak to właśnie on został umieszczony na okładce książki i imię kolosa jest również umieszczone jako główny tytuł tej powieści. I on przyświeca też całości utworu. Główny przekaz tej powieści zatem mógłby brzmieć, na podstawie sposobu w jaki Saturn zjada swoje dzieci oraz sposobu w jaki widzi to syn Francisco - rodzice w pewien sposób pochłaniają swoje dzieci. Nie w tak obrzydliwy jak na obrazie, nie w tak zachłanny i zaborczy, jak to opisuje Javier podczas malowania, ale w sposób odbierający dzieciom siłę życiową, własne pomysły na siebie, siłę przebicia. I tak między innymi odbieram Saturna Jacka Dehnela, jako swego rodzaju uniwersalny obraz rodziny, niekoniecznie tylko rodziny malarza artysty, ale rodziny w ogóle, w której życie jest swego rodzaju kieratem, zatruwaniem siebie nawzajem, wpychaniem siebie w życiowe role, których nie chce się spełniać, ale jest się do ich spełniania zobowiązanym. I zdają się to potwierdzać słowa Javiera, patrzącego na swojego wnuka i mówiącego do niego cicho: Naprawdę chcesz się wpakować w to bagno, w ten kierat, w którym ojciec zatruwa syna, syn - wnuka, wnuk - prawnuka, a każdy ma inny, bardziej wymyślny sposób; czy naprawdę chcesz przedłużać tę linię cierpienia?* I właśnie o tym mówi Saturn Jacka Dehnela - o trudach związanych z zatruwaniem sobie nawzajem życia rodzinnego, z nieumiejętnością komunikowania się z rodzicem, niewyrażaniem swoich myśli, nabieraniem podejrzeń, syceniem się własnymi wrażeniami, bez dopytania, czy są prawdziwe. A o tym, że nie są, świadczą wypowiedzi kolejnych mężczyzn z rodu Goya..

Francisco, Javier i Mariano są głównymi głosami tej powieści. Francisco który ma w sobie niezwykłą siłę i pewność siebie związaną zarówno z talentem malarskim, jak i podbojami, oczekuje że takimi samymi cechami będzie obdarzony jego syn. Jednak Javier jest chłopcem zamkniętym w sobie, dość bojaźliwym i nie ma znamion geniuszu malarskiego, jakiego oczekuje od niego ojciec. Poszturchiwania i przezwiska, które w mniemaniu Francisca powinny chłopaka otrząsnąć z marazmu powodują dokładnie odwrotny efekt. Javier zamyka się w sobie jeszcze bardziej, nie przejawia talentu jak ojciec, jest małomówny, na dodatek leniwy. Sięgając więc po jedyną znaną sobie broń, a więc szybki ożenek, Francisco ponownie krzywdzi syna powiększając tylko istniejącą między nimi przepaść. I powołując tym samym kolejne pokolenie w tej sztafecie rodzinnych nieporozumień i krzywd, bo młodym Mariano zajmie się Francisco tym samym przekazując wnukowi swoje zdanie o ojcu, którego chłopiec już wkrótce zacznie nazywać w myślach Kluchą. Nie bez powodu powieść ma podtytuł Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya, który jest nie tylko nawiązaniem do serii "Czarnych obrazów".

Literatura, dobra, piękna, mocna literatura to nie tylko przysmaki pisane słowem, pięknie kreowane obrazy, wyjątkowa wyobraźnia autora czy ciekawe rysy postaci. To też zachłanność poznawania, pęd do wiedzy, powiązania z innymi dziedzinami sztuki. Szukanie informacji, czy to o muzyce, czy to o malarzu. Właśnie to mi dała lektura książki Jacka Dehnela. Nie tylko ciekawy zarys psychologiczny złożonych relacji rodzinnych, przemyśleń wewnętrznych bohaterów oraz ich działań, które powodowały wzajemny rozłam, nie tylko ukazanie przyczyn tego rodzinnego rozbicia, braku porozumienia i wzajemności, ale również to, że w trakcie lektury szukałam informacji o Goi, o jego obrazach, że chciałam wiedzieć więcej niż tylko drobne detale biograficzne. I czuję się bogatsza o tę wiedzę. I już lubię Jacka Dehnela. Podoba mi się ciężka, mroczna atmosfera Saturna, oddająca klimat "Czarnych obrazów", ale też podoba mi się sposób, w jaki autor patrzy na obrazy Goi, co w nich widzi i jak je interpretuje przez pryzmat swoich postaci. Coś niezwykłego! I teraz mogę sięgnąć po Młodszego księgowego, ostatnio zachwalanego na blogach. A Saturna polecam!

Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya, Jacek Dehnel, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011
* str. 215
Czytaj więcej

czwartek, 14 marca 2013

Misz - masz, czyli przesilenie chyba..


 Dopadło mnie jakieś przesilenie. I temu czy wiosenne może zaprzeczać sypiący za oknem śnieg, choć moje storczyki uparcie twierdzą, że dla nich nastała wiosna w pełni. Kwitną jak szalone. Fiołki też. Tylko za oknem nadal zima. Którą uwielbiam, bez dwóch zdań, mogłabym patrzeć na ten krajobraz godzinami, ale chyba nawet mi zaczęło brakować słońca i trochę więcej zieleni niż ta na domowych parapetach.
Przesilenie jednak jakieś być musi, więc najprawdopodobniej jest zimowe. Pisanie o przeczytanych książkach ciągle leży odłogiem. Może dlatego, że ostatnio czytam naprawdę słabe książki, słabe pod względem warsztatu, choć czasami nadrabiające fabułą. Zapewne odpowiada to chwilowo stanowi mojego ducha, który od 14 lutego, kiedy zmarła moja ciocia, zalicza częściej upadki niż wzloty. I tak od połowy lutego, ku własnego zdumieniu, częściej sięgam po tak zwaną literaturę kobiecą. Choć wczoraj chyba już poczułam przesyt.

Najtrudniej jest czytać literaturę odnośnie której ma się konkretne oczekiwania. To znaczy, jeśli oczekiwania są zgodne z wiedzą o autorze, to lektura mimo pewnych zgrzytów jest całkiem przyjemna. Gdy jednak zakłada się, że autor, sądząc po jego wcześniejszej książce, kolejną napisał przynajmniej równie dobrze jak poprzednią, można zaliczyć bolesny upadek na ziemię. I tak założenia odnośnie serii z kokardką, czyli znanych Sklepików z Niespodzianką sprawiły, że miałam całkiem przyjemną leniwą niedzielę. Mimo wielu zgrzytów, które przemilczę, ponieważ obiecałam sobie, że skoro biorę się za książki autorki, której warsztat wiem, że jest słaby, to zjadliwej krytyki robić nie będę bo byłoby to zwyczajną złośliwością z mojej strony. Poza tym tu trzeba przyznać, że autorka nadrabia fabułą, a gdy z dwojga, choć jedno jest ciekawe, to w ramach odrobiny babskiej przyjemności można przymknąć oko na niedociągnięcia. I resztę grzecznie przemilczeć. A babską przyjemnością było dla mnie tu wiele spraw. Małe miasteczko, które przecież uwielbiam. Cudne zwierzaki (bardzo mi się podobały teksty z przemyśleniami Pieguska! sama często dopisuję w głowie, co też mogą sobie myśleć moje zwierzaki), przepisy na kąpiele i maseczki (na pewno skorzystam!) i naprawdę intrygujące zakończenia poszczególnych tomów (szczególnie pierwszego i drugiego). Nie mówię, że z nagła stałam się fanką autorki, ale na pewno myślę o niej nieco cieplej - za to ciepło własnie w jej książkach.

Sklepik z Niespodzianką, Katarzyna Michalak, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2012-2013

Z kolei założenia odnośnie powieści Wita Szostaka zaprowadziły mnie na manowce. Sam koncept wydumanego bohatera, jakiego stworzył autor mógł być ciekawy. Człowiek, który urodził się w wolnej Polsce, a następnie przeżył okres zaborów i umiera tuż przed odzyskaniem niepodległości, mógłby istotnie opowiedzieć ciekawą historię. Jednak niestety jego historia jest nudna, ot facet, który lubi panienki lekkich obyczajów, znaczy świtezianki, dobre żarcie i towarzystwo swoich kumpli, który ma w życiu niezwykłego farta (często się zastanawiałam z czego ten człowiek żyje), który nie tylko pozwala zaliczać mu każdą kobietę na jaką ma ochotę, ale także osiągnąć wysokie stanowisko państwowe. Do tego sztampowe niemalże wykorzystanie postaci dwóch romantycznych poetów z doklejeniem każdemu własnej wersji jego biografii, sprawiło, że oczekiwania legły w gruzach, a lekturę męczyłam przez kilka dni, odkładając ją na bok, na rzecz każdej innej książki. Gdy już udało mi się ją zakończyć, byłam szczęśliwa, że przebrnęłam. I potem żałowałam, bo na półce czeka jeszcze jedna książka Wita Szostaka, Fuga, na którą patrzę już z przekąsem.. Na obronę Dumanowskiego, chyba już sama przed sobą, mogę tylko dodać, że tutaj podobnie jak w Chochołach możemy poznać ciekawe zakamarki Krakowa, jego niezwykłość, która nie podlega ani zawirowaniom historycznym, ani upływowi czasu, piękno miasta uwielbianego, co czuć przy każdym opisie. I jeszcze jeden plus warto nadmienić. Szostak w ciekawy sposób pokazuje, jak tworzą się legendy, jak ewoluują i obrastają w nowe szczegóły  jak żyją własnym życiem  niezależnie od tego, jaka jest prawda historyczna. Jednak poza tym nie mogłabym jej polecić jako interesującej książki.

Dumanowski, Wit Szostak, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2011

Kropką nad i rozczarowań jest Czarownica Anny Klejznerowicz. Jako plus mogę wymienić tylko jedno - poprawna, czysta, zwięzła polszczyzna, której zabrakło w książkach powyżej. Z kolei jednak fabuła jest tak przewidywalna, tak do bólu, że można w zasadzie darować sobie jej lekturę, bo już po paru stronach jest więcej niż pewne, co się wydarzy dalej. Intencje autorki są aż przejrzyste, nie ma żadnego zaskoczenia, żadnego ciekawego elementu, a zachowania bohaterów są jakby dostosowywane do fabuły, przez co ma się wrażenie, że autorka nie przemyślała sobie konstrukcji psychicznej swoich postaci. A szkoda. Bo Anna Klejznerowicz pisze naprawdę bardzo ładną, zwięzłą polszczyzną. Nie ma u niej regionalizmów jak u Szostaka, nie pojawiają się dziwne konstrukcje zdaniowe jak u Kasi Michalak. Ale z kolei fabuła jest jeszcze nudniejsza od Dumanowskiego. A główna, męska postać, jest niestety bardziej kobieca, niż jego żona. Gdyby nie to, że uparłam się w tym miesiącu czytać polskich autorów, to pewnie Czarownica by sobie jeszcze postała na półce. W sumie jednak warto dodać jeszcze jeden jej plus. Czytałam ją całe dwie godziny. Lektura błyskawica. Więc nawet gdy średniej jakości, nie ma się poczucia straty czasu, bo poświęciło się go naprawdę niewiele. Dlatego, jeśli ktoś chce się samodzielnie przekonać jak oceni Czarownicę, myślę, że może sobie spokojnie pozwolić na stratę tych dwóch godzin.

Czarownica, Anna Klejznerowicz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012

Na tym zakończę mój pierwszy misz-maszowy wpis. Mam nadzieję, że nie pojawi się ich więcej, chociażby dlatego, że teraz czytam Saturna Jacka Dehnela. I myślę, że po lekturze będę miała znacznie więcej entuzjazmu by o niej pisać w oddzielnym, nie takim misz-maszowym wpisie. No chyba, że przesilenie będzie silniejsze ode mnie..
Czytaj więcej

niedziela, 10 marca 2013

Poczta literacka, audycja ósma

  Mój znamienity kolega, Władysław Terlecki, suponuje, że sam kołatałem do jakiejś Poczty Literackiej, a na stare lata - proszę! - dochrapałem się godności pocztmistrza. Oj, pięknie by było i zgodnie z tradycją: terminator w jakimś fachu na koniec zostaje mistrzem... To znaczy, wreszcie fundują mu posadę mistrza. Ale nie u nas! O, nie! U nas mistrz, zanim czegokolwiek się dochrapie, ma nad sobą tylu dyletantów!.. Albowiem dyletantów u nas mrowie, a mistrzów mało. I dlatego prawie, w każdej dziedzinie powodzi nam się.. oj powodzi!
  Nie ma co daleko szukać.. W końcu ja też dochrapałem się posady pocztmistrza wskutek swojego dyletanctwa!.. Mnie się na przykład wydaje, że pocztówka z Krynicy nie powinna iść do Warszawy bite dwa tygodnie, a tak może myśleć tylko dyletant... Albo - że słowo pisane, mówione, każde ludzkie słowo nie powinno być rzucane na wiatr... A tak może myśleć tylko dyletant! Zresztą, czyż potrzebuję dostarczać dowodów swojego dyletantyzmu?

  Wyznam tylko, że do do Poczty Literackiej sam nigdy nie pisałem, przeto domysły mojego znamienitego kolegi są płonne... Słałem listy wprost do redakcji czasopism literackich - no i tak na tym wyszedłem, że przyszło mi pisaniem zarabiać na chleb, co nie jest tak dobrze.. Dobrze to miał Jan z Czarnolasu, tudzież Mikołaj Rey z Nagłowic. Ani linijki nie spłodził dla grosza! Pozazdrościć! Myślę, że zazdrość tę podziela również mój znamienity kolega Władysław Terlecki, gospodarz dzisiejszego programu "Niedzielnych spotkań"..
  Otóż - pro domo sua! Poczta literacka jest właśnie dla tych, co nie dla grosza.. I nie dla sławy, bodaj. A jeno - z potrzeby serca. Więc z duchowego, a nie materialnego przymusu. Ot, co!
  To nie byle jakie, to mocne credo pocztmistrza. Wyrosłe z kroci tych w końcu bezinteresownych listów, które otrzymał. Albowiem lepsza czy gorsza, udana bądź mniej udana, zgrabna czy wręcz nieporadna, jest to w końcu twórczość swobodna i radosna.. A nie żadne tam - dla chleba, panie, dla chleba.. Tak dobrze znane wszystkim literatom we wszelkich szerokościach geograficznych,, Ot, co!
  Koledzy po piórze pomyślą,że trochę się zagalopowałem. A bo ja wiem? A cóż by ze mnie był za pocztmistrz, gdybym nie bronił własnej firmy?

źródło zdjęcia
  Pora podać do publicznej wiadomości, co w tej chwili w firmie słychać. Żale nad korespondencyjną posuchą, którym niedawno pocztmistrz dał upust, zaowocowały koszem listów.. I sędziwy pocztmistrz poczuł się tak, jakby mu wiązankę kwiatów złożono pod spiżowym pomnikiem! Przy okazji pomyślał sobie tak: że w Polsce warto być zapomnianym pisarzem, bo Niezapomnianych zaraz tak oszpecą, jak biednego Prusa na Krakowskim Przedmieściu... Hm, tak. A w tym miłym koszu dużo, dużo wierszy. Ale i kilka tekstów pisanych mową niewiązaną, owoców żmudnego w końcu zajęcia, któremu sam poniekąd się poświęcam. Damy im dzisiaj pierwszeństwo, jako że pocztmistrz, mało że dyletant, wzorem ludzi na stanowisku, lubi uprawiać prywatę. Takie hobby, jakby kto o to pytał, proszę państwa.

Otóż - są to opowiadania, napisane przez trzy panie. Ani jednego mężczyzny! O czym to świadczy , lepiej nie mówić. Potem się dziwią, że kobiety są wszędzie, wieczni chłopcy... A tu trzy utwory prozą, stanowiące piękne świadectwo kobiecej cierpliwości. I tak po kobiecemu związane z przyrodą i życiem. Pomówmy najpierw o dwóch. Jedno jest o grzybach, drugie o kuchni polskiej. Na przystawkę zacznijmy od grzybów, od opowieści leśnej, której autorką jest pani Eleonora Lemańska z Człuchowa.
  Nasza autorka pisze o grzybach z taką cudowną czułością i znajomością rzeczy, jakby pisała o dzieciach, o poczęciu. No bo proszę - zacytujmy:

Ciepło i wilgoć dają początek ich krótkim dniom - ich życiu, które rodzi się tuż pod powierzchnią leśnej gleby, w pobliżu korzeni przyjaznego drzewa. Tam, w ciemności ziemnego ukrycia, tworzy się ich przyszły kształt - biały pąk uśpionego wzrostu. Gdy ciepły dotyk słońca obudzi go z wczesnego snu, rozwija się po kilku dniach w nieruchomy kwiat i wypływa z dna lasu na jasną powierzchnię zielonego dnia, by milcząco rozkwitnąć wśród szelestu drzew. Od rodzaju zaś drzewa, z którego korzeniami wchodzą w zażyły związek mikoryzy, zależy koloryt i typ urody borowików - ich rasa..

Nie pięknie? Czyż nie jest to genesis - z ducha i materii? Opowiadanie nazywa się "Dabrowa". Ciekawe, gdzie jej poszukać? - spyta niejeden grzybiarz w tym kraju. Więc pójdźmy w ślad za autorką:

źródło zdjęcia
Dróżka ta bowiem zaprowadziła mnie w zieloną głąb dąbrowy osłoniętej od strony drogi sosnowym zagajnikiem, na tyle gęstym, że nie zachęcającym wcale do zanurzenia się  w jego kłujący dotyk. Możliwe, że ta nieprzystępność chroniła dąbrowę przed intruzami - trafiłam najwidoczniej do grzybowego ogrodu samego króla lasów! Stałam tam i rozglądałam się opanowana atawistycznym lękiem, jaki ogarnia naw wobec zjawisk na pograniczu rzeczywistości i przywidzenia: cała bowiem przestrzeń lasu, jaką obejmowałam wzrokiem - porośnięta przeważnie dębami, ale urozmaicona obecnością buków,sosen i świerków - roiła się od borowików!...


  Dość, dość! Bo do radia zaczną sypać się telefony - a gdzie to? Gdzie to tak? w którym to nadleśnictwie? Choć do sezonu jeszcze dość daleko.. A zleci nam miesiączek, dwa i tłumy rodaków pomkną w las w pogoni za runem, za każdym grzybkiem, za muchomorem sromotnikowym na czele... Oj, droga pani, u nas nawet pisanie o grzybach niebezpieczne.. Mikologia w powijakach! A już wskazywanie ludziom drogi, zachęta do grzybobrania to kryminał - ze względu na brak borowików i szczególne wzięcie, jakim wśród naszych amatorów cieszy się muchomor sromotnikowy... Rozumiem więc, dlaczego na koniec przezornie informuje pani o ścięciu tej cudownej dąbrowy. W ten sposób rzeczywiście najlepiej podwyższyć statystykę demograficzną.

  Pani Lemańska pisze w liście załączonym do opowiadania o królewskim rodzie grzybów: "Już dawno przestałam traktować je jako wyłącznie potrawę, chociaż zbieranie ich jest pewną namiastką polowania. Z myśliwską pasją łowów łączy je podobieństwo wrażeń - pokrewny odcień owej namiętności tropienia i dopadania zdobyczy, a radość ze spotkania z pięknymi okazami jest często celem samym w sobie!"
  Zgoda. Tylko analogia z polowaniem na zwierzynę w jednym tu szwankuje. Dziś na krwawym polowaniu dubeltowi i sztucerowi niczym nie ryzykują, chyba że przez pomyłkę, jeden drugiego kropnie. A polowanie na grzyby? Ehe, tutaj trup pada gęsto. Z obu stron. Coś o tym wiem. Sam zbieram grzyby. Pani wybaczy.

  Opowiadanie drugie, którego autorką jest pani Maria Krakus z Włocławka, dotyczy kuchni polskiej. Nazywa się "Tatar". Sądząc po tytule miałem prawo mniemać, że podejmuje temat historyczny, coś z dziejów naszego średniowiecza, zwłaszcza gdy na samym wstępie trafiłem na taki opis: "Goście zasiedli przy trzech półmiskach, solidnie obłożonym mięsem. Na jednym różowiała szynkowa kiełbasa, na drugim zimna pieczeń, na trzecim pieczeń rzymska, w domu rodzinnym zwana klopsem..". Otóż to! Właściwe słowo we właściwym miejscu. Dlatego urwijmy na tym klopsie! Bo znów się posypią telefony z prośbą o dokładny adres..solenizantki, która "wniosła następny półmisek, a na jego widok wydobyło się z piersi zebranych westchnienie uwielbienia.. Był to tatar! Ale jak podany - to był ogród, park na półmisku!"
  Dość! Kończ, waśćka, wstydu oszczędź. Dość, powiadam, bo wszystkie telefony w tej sprawie byłyby nie tylko bezprzedmiotowe, ale całkiem nie a'propos. Dlaczego? Ano z tej przyczyny, że cały ten opis gastronomicznych bachanalii jest wstępem do żarliwej filipki przeciwko zabijaniu zwierząt, na rzecz wegetarianizmu, mleka, jarzyn, sera, jaroszostwa. Wypada zauważyć, że podjęcie akurat tak niepopularnego tematu jest świadectwem prawdziwej odwagi cywilnej. A propagować wegetarianizm w tym karju, świecąc na dodatek własnym przykładem? To zafundować sobie cierniową koronę na codzienny użytek. Nie dziwota, że autorka przywołuje Ormuzda i Arymana, potem Biedaczka z Asyżu, świętego Franciszka. Wszystko to darmo. Polak bez schaboszczaka to żaden Polak. I kwita. Nic tu nie wskóramy.

Pozostaje naszej autorki sprawa serdeczna. To co naprawdę i bardzo boli. Pani Maria nie cierpi zabijania zwierząt. Wręcz metafizycznie. "Dlaczego to tak głupio urządzone - powiada - czy nie mogłyby kurczęta rosnąć jak grzyby i zasypiać w określonym czasie?" A w swoim liście pyta mnie wręcz: "Czy zabijał pan własnoręcznie kury, kaczki? Ciekawa byłabym odczuć. Mimo wszystko więcej mam szacunku dla tych, co sami zabijają, a nie jak ja i mnie podobni robią to cudzymi rękami". Pani Mario. Sam nie zabiłem żadnego żywego stworzenia prócz insektów. I ryb. Dziś tego drugiego się wstydzę. Powiem pani, że w młodości cztery lata żyłem wśród Hindusów, w Indiach. Nie radzę oglądać padających z głodu bawolic obok mrących z głodu ludzi. Sam jadam mięso, choć nie muszę. Tyle spowiedzi. A jeśli chciałaby pani zajrzeć do literatury przedmiotu - to proszę przeczytać reportaż Janusza Krasińskiego "Metafizyka uboju", pomieszczony w jego książce pt. "Przerwany rejs Białej Marianny". Proszę mi wierzyć, pisarzom też bywa przykro, aż skóra cierpnie.

  Na koniec słówko od autorki "Suity scytyjskiej", pani Marii Kapuścińskiej z Warszawy, która już raz gościła u nas swoimi wierszami. Pospieszyła nadesłać dwa opowiadania, ponieważ jęczałem, że torba pocztyliona taka chuda. Przeczytałem i odnoszę wrażenie, że wena poetycka lepiej służy pani Marii Kapuścińskiej niż żmudna a niewdzięczna Musa prozaica. Tak to bywa. A za pamięć dziękuję.




Poczta literacka, Jerzy Krzysztoń, Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1985, str. 39- 43
Czytaj więcej

sobota, 9 marca 2013

Był czarny, czarny las, a w tym czarnym, czarnym lesie..

Skandowałam ten wierszyk jako mała dziewczynka. Był przerażający i jednocześnie przynosił ze sobą jakiś przyjemny dreszczyk oczekiwania. Że może w tym czarnym, czarnym domu nie będzie wcale czarna, czarna trumna.. Ale finał był zawsze taki sam. Czerń zalewająca wszystko i najbliższa jej w rodowodzie - śmierć.

Gdy ten wierszyk we wspomnieniach Alicji Tabor również przewija się niczym jakieś dziwne ostrzeżenie, odczuwałam podobnie jakiś przerażający, ale i przyjemny dreszcz - oczekiwania, na ciąg dalszy fabuły, na więcej informacji z jej przeszłości, na rozwiązanie zagadki. Apetyt narastał w miarę czytania kolejnych stron i do ostatniej, był ciągle zaostrzony.


Alicja Tabor jest dziennikarką od spraw beznadziejnych. Zajmuje się dzieciobójczyniami, domowymi mordercami, rozmawia z nimi zainteresowana ich wersją wydarzeń. Słucha, nawet gdy sama ocenia rozmówcę surowo. Ma w sobie jakąś niezwykłą siłę przebicia do rozmów z takimi ludźmi, z tego też powodu szybko dostaje przezwisko Alicja Pancernik. I podobne zlecenia. Gdy zatem w Wałbrzychu giną bez śladu małe dzieci, zostaje wysłana przez swoją redakcję w celu przygotowania reportażu w tym temacie. Jednak Alicja nie korzysta z możliwości pobytu w hotelu, jaki jest gotowa jej opłacić redakcja, ponieważ, choć nikt z jej współpracowników o tym nie wie, Alicja ma gdzie zamieszkać w Wałbrzychu. Stoi tam opuszczony od czasu śmierci jej ojca, pusty, pełen wspomnień i duchów, dom, do którego klucz nosiła przy sobie przez cały czas. Choć nie była w Wałbrzychu już od ponad dwudziestu lat.

Prowadząc wywiady z opiekunami zaginionych dzieci - małej Andżeliki, Patryka z elfimi uszami i Kalinki, nieszczęsnego owocu kazirodczej miłości - Alicja mimowolnie przeżywa jeszcze raz własne dzieciństwo. Niezwykłą więź z siostrą, wiecznie nieobecnego ojca, poszukiwacza skarbów i brak śladu po matce, o której nic nie wie i której istnienia nie może w ogóle sobie przypomnieć. Jednak musiała istnieć jakaś matka, jakaś historia z nią związania, tyle, że Alicja nie wie, co mogło się z nią stać. Odkrywając zatem kolejno zagadki zaginięć dzieci, oraz zagadkę własnego dzieciństwa i pochodzenia, Alicja przekracza drugą stronę lustra. Tam kotojady są prawdziwe, zło panoszy się jak panisko, a złowieszcze proroctwa wypływają z ust kociar.  I bluzgi, wieczne, nienapasione bluzgi, które muszą znaleźć ujście.

Narracja zabiera nas ze świata rzeczywistego, w którym przebywamy z dziennikarką, do krainy niby czarów, niby ułudy, jakby uzależnionej od kąta spojrzenia. Rzeczywistość staje się płynną magmą, która łatwo przybiera formę odrealnioną. Gdy jednak jest zwykłą rzeczywistością, odziera nas ze złudzeń. Świat jest pełen głupoty, nienawiści i nietolerancji. Nie ma w nim nic różowego. Matki sprzedają swoje dzieci, krzywdzą swoje dzieci, ludzie nienawidzą wszelkiej odmienności, płoną schroniska dla zwierząt. Rzeczywistość magiczna pozwala przez chwilę się łudzić, że to jakaś nieznana nam zła siła zawładnęła człowiekiem, powołując do życia potwora, bestię. Że tak naprawdę nie ma w człowieku tego dawnego człowieka, że to zło nim rządzi, że nosi w sobie kotojady. Prawda jest jednak taka, że winien jest zawsze tylko człowiek i w poczuciu tej winy z ogromną ulgą szuka innego winowajcy..

Niezwykła powieść. Ni to horror, ni to kryminał, ni to realizm magiczny. Nawet nie chcę próbować ubierać ją w formę gatunkową. Świetnie napisana, ciekawie skonstruowana, prowadzi czytelnika z taką samą ogromną ciekawością, w jaką go wprowadziła od pierwszej strony. Dobra, mocna, polska proza. Poproszę więcej!


Ciemno, prawie noc, Joanna Bator, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012
Czytaj więcej

wtorek, 5 marca 2013

Z drugiej ręki

Joanna Fabicka, przez serię o Rudolfie Gąbczaku, kojarzyła mi się jedynie z uśmiechem. Jednakże fabuła Second hand nie wywołuje uśmiechu, w każdym razie nie w ogólnym ujęciu. Bo jak owszem jest parę scen nieco komicznych, tak ogólny jej wydźwięk jest przerażająco smutny, tchnący beznadzieją powtarzanej w każdym pokoleniu kobiet, niczym mantry, ostatecznej przegranej na loterii życia. Czy taki los spotka również Femi, najmłodsze pokolenie?

Femi to dziwne dziecko. Rośnie jak nie przymierzając drożdże, szybko i na wyrost, przelewa się z miski swojego ciała, wystaje paluchami zza małych skarpetek. Dziwne dziecko i jeszcze to imię, jak skaranie boskie, kto je w ogóle wymyślił? Femi nie wie kim są jej rodzice, otoczona trzema ciotkami - nie ciotkami, które dźwigają bagaż własnych klęsk życiowych, przelewając frustrację na dziewczynkę. Celuje w tym przede wszystkim Celina, która nie oszczędza Femi, nie stosuje dyplomatycznych uników jak Edzia, czy Marlenka, ale wali z grubej rury, że takie dziecko to tylko w szafie zamknąć. Pewnie życie Femi byłoby jeszcze gorsze gdyby nie Jovanka, ukochana przyjaciółka, do której trzeba przez gęsie zasieki się przedostawać, walczyć z kuprami, dziobami i pierzem, ale ta przeprawa zawsze jest warta zachodu. Bo Jovanka pachnie placuszkami, jest przemiła i można jej mówić wszystko co tylko niesie ze sobą nieszczęśliwa mała dusza, wszystkie skrajne emocje, przelewające się jak w przepełnionej butli, która zdaje się, za chwilę uleje się, straci bezcenną zawartość.

Każda z ciotek ma swoje tajemnice i swoje przeżycia. Najmłodsza, Marlenka nieszczęsnego Bodzia, który kocha ją miłością zachłanną, ogromną i niemalże samobójczą. Najstarsza, Edzia, dźwigająca swój ciężar karlicy, którą wszyscy traktują jako podgatunek, istotę, która nie może uważać, że ma te same prawa co inni ludzie, starająca chować się sama w sobie, żeby jeszcze bardziej się zmniejszyć, skurczyć, zniknąć. Żeby już jej nie dostrzegano. I Celina, która młodość przehulała na estradzie, po ucieczce od męża, po której to młodości zostało jedyne dziecko Marii, Marlenka. Maria, siostra Edzi i Celiny, dawno temu zbiegła z kraju, by w Hiszpanii spróbować złamać ten przeklęty krąg nieszczęść. I udaje się jej to spektakularnie, gdy wreszcie podejmuje się powrotu do Polski.

Dziwne dziecko, dziwna książka, dziwne dziwy. Kalejdoskop obrazów i życiorysów. Pięknie napisana, piękne skonstruowana, choć momentami może wywierać wrażenie chaosu, szaleństwa, ale tak, to szaleństwo, o tak, ma metodę. Zgrabnie skonstruowana historia trzech pokoleń kobiet, trzech pokoleń smutku, biedy i niedoli na każdym kroku, chwilami przypominająca realizmem magicznym i sposobem nawarstwiania życiorysów Sto lat samotności Marqueza, jest nie tylko obrazkiem polskiej, podupadłej wsi w okresie zmierzchu PRLu ale również próbą zakończenia tego błędnego koła nieszczęść, które być może, zainauguruje ta mozolna wspinaczka Femi.  Choć smutna, to jednak piękna to opowieść. Trudno się od niej oderwać, trudno odłożyć choć na minutę. Skutkuje przegapieniem przystanku w pociągu, spóźnieniem się na tramwaj i zatraceniem w jej rzeczywistości. Nie muszę chyba dodawać, że gorąco polecam?


Second Hand, Joanna Fabicka, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013


Czytaj więcej

poniedziałek, 4 marca 2013

Kolejne oblicze Krzysztonia - "Poczta literacka"

Odkrywanie kolejnych twarzy Krzysztonia jest niesamowitą przygodą. Poznałam chłopca zmuszonego do emigracji wraz z rodziną, ale też zachwyconego kazachskim stepem, a potem zdruzgotanego utratą ręki. Dorosłego mężczyznę pogrążonego w chaosie choroby psychicznej. Autora słuchowisk radiowych ("Sakramencka ulewa" jest jednym z przykładów, a rewelacyjna interpretacja w wykonaniu Mariana Opanii sprawia, że można się zasłuchać). A wreszcie, prowadzącego własną audycję, w niedzielne poranki o godzinie 9:25, którą nazwał Pocztą Literacką. Zadaniem, a właściwie zamiarem Poczty Literackiej było zachęcenie wszystkich pisarzy i poetów amatorów, którzy dotychczas pisali tylko do szuflady bądź dla nielicznego grona najbliższych, by wydobyli na światło dzienne swoje utwory i podzielili się nimi z pocztmistrzem, jak nazwał siebie w pierwszej audycji Krzysztoń. I choć korespondencja miała działać w jedną stronę  to znaczy w kierunku Poczty, a odpowiedzi miały być udzielane tylko na antenie, zainteresowanie ogółu piszących amatorów zaskoczyło i zachwyciło prowadzącego.

Poczta Literacka działała na antenie Radiowej Dwójki w latach 1979 - 1981, a w jej dorobku są dokładnie 44 audycje. Została zamknięta 1 września 1981 roku. Początkowo prowadzona była co dwa tygodnie, by przejść z czasem na tylko jedną, krótką  bo ledwie dziesięciominutową, audycję miesięcznie. Poczta Literacka to wierny zapis każdej z tych audycji, wraz z cytowanymi utworami, nazwiskami wykonawców i omówieniami poszczególnych dzieł w wykonaniu Krzysztonia. Ta świadomość sprawia, że czytanie tych audycji jest jak słuchanie Krzysztonia, słuchanie jego głosu, specyficznego stylu wypowiedzi i akcentowania. Szczególnie, gdy już ten głos jest osłuchany w głowie, gdy zna się ten ciepły, jednocześnie trochę nieśmiały sposób wypowiedzi. Wrażliwy, delikatny, pełen zrozumienia. Pochylający się nad utworami amatorów z troską, by nie zniechęcać do pisania, a jedynie zachęcać całą mocą, by rozpalać tę iskrę Bożą, jak nazywa każdy samorodny talent. Taki objawia się Krzysztoń w tych audycjach, które kończą się na kilka miesięcy przed jego śmiercią.

Poczta Literacka obfitowała głównie w poezję, głównie przesyłaną od osób starszych, które doświadczone przez życie spisywały swoje emocje w zeszytach pełnych wierszy, pamiętnikach i wspomnieniach. Częściej wierszem i rymem, czasami prozą, która jednak nie znajdywała wśród przysyłających swoją twórczość amatorów zbytniego zainteresowania. Ale i takie utwory trafiały do Poczty Literackiej. Z biegiem czasu młodzi twórcy również zaczęli nadsyłać swoje dzieła. Tematyka była różnorodna, od tej najbardziej osobistej po komentowanie historii, która odmieniła i naznaczyła ludzkie losy, do tej teraźniejszej jak wydarzenia z sierpnia 1981, czy śmierć kardynała Wyszyńskiego. Widać było po tej korespondencji, że wiele osób bacznie obserwuje świat w jakim żyje, oraz ludzi z którymi przyszło współtworzyć rzeczywistość.  Obserwuje i odważnie komentuje, co jak sądzę przesądziło o losie Poczty bo Krzysztoń w ogóle tego nie cenzurował. Za co pewnie (to tylko mój domysł) została w końcu zdjęta z anteny.

Marzec to dla mnie miesiąc Krzysztonia. Przede wszystkim ze względu na kolejną rocznicę jego urodzin. Dlatego pozwolę sobie przez kilka niedziel podzielić się z Wami jego audycjami, co już zainaugurowała wczorajsza audycja.. Mam nadzieję, że ten pomysł przypadnie Wam do gustu i zainspiruje Was do sięgnięcia po cały zbiór. Do czego zachęcam z całego serca.


Poczta literacka, Jerzy Krzysztoń, Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", Warszawa 1985


Czytaj więcej
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Autorzy

A.S.Byatt Adam Bahdaj Adriana Szymańska Agata Tuszyńska Agatha Christie Agnieszka Jucewicz Agnieszka Topornicka Agnieszka Wolny-Hamkało Alan Bradley Albert Camus Aldona Bognar Alice Hoffman Alice Munro Alice Walker Alona Kimchi Andrew Mayne; tajemnica Andrzej Dybczak Andrzej Markowski Andrzej Stasiuk Ann Patchett Anna Fryczkowska Anna Janko Anna Kamińska Anna Klejznerowicz Anne Applebaum Anne B. Ragde Anton Czechow Antoni Libera Asa Larsson Augusten Burroughs Ayad Akhtar Barbara Kosmowska Bob Woodward Boel Westin Borys Pasternak Bruno Schulz Carl Bernstein Carol Rifka Brunt Carolyn Jess- Cooke Charlotte Rogan Christopher Wilson Colette Dariusz Kortko David Nicholls Diane Chamberlain Dmitrij Bogosławski Dorota Masłowska Edgar Laurence Doctorow Eduardo Mendoza Egon Erwin Kisch Eleanor Catton Elif Shafak Elżbieta Cherezińska Emma Larkin Eshkol Nevo Ewa Formella Ewa Lach Francis Scott Fitzgerald Frank Herbert Franz Kafka Gabriel Garcia Marquez Gaja Grzegorzewska Greg Marinovich Grzegorz Sroczyński Guillaume Musso Gunnar Brandell Haruki Murakami Henry James Hermann Hesse Hiromi Kawakami Honore de Balzac Ignacy Karpowicz Igor Ostachowicz Ilona Maria Hilliges Ireneusz Iredyński Iris Murdoch Irvin Yalom Isaac Bashevis Singer Ivy Compton - Burnett Jacek Dehnel Jakub Ćwiek Jan Balabán Jan Miodek Jan Parandowski Jerome K. Jerome Jerzy Bralczyk Jerzy Krzysztoń Jerzy Pilch Jerzy Sosnowski Jerzy Stypułkowski Jerzy Szczygieł Joanna Bator Joanna Fabicka Joanna Jagiełło Joanna Łańcucka Joanna Marat Joanna Olczak - Ronikier Joanna Olech Joanna Sałyga Joanna Siedlecka Joanne K. Rowling Joao Silva Jodi Picoult John Flanagan John Green John Irving John R.R. Tolkien Jonathan Carroll Jonathan Safran Foer Joseph Conrad Joyce Carol Oates Judyta Watoła Juliusz Słowacki Jun'ichirō Tanizaki Karl Ove Knausgård Katarzyna Boni Katarzyna Grochola Katarzyna Michalak Katarzyna Pisarzewska Kawabata Yasunari Kazuo Ishiguro Kelle Hampton Ken Kesey Kornel Makuszyński Krystian Głuszko Kurt Vonnnegut Larry McMurtry Lars Saabye Christensen Lauren DeStefano Lauren Oliver Lew Tołstoj Lisa See Liza Klaussmann Maciej Wasielewski Maciej Wojtyszko Magda Szabo Magdalena Tulli Maggie O'Farrel Majgull Axelsson Małgorzata Gutowska - Adamczyk Małgorzata Musierowicz Małgorzata Niemczyńska Małgorzata Warda Marcin Michalski Marcin Szczygielski Marcin Wroński Marek Harny Marek Hłasko Maria Ulatowska Marika Cobbold Mariusz Szczygieł Mariusz Ziomecki Mark Haddon Marta Kisiel Mathias Malzieu Mats Strandberg Matthew Quick Melchior Wańkowicz Michaił Bułhakow Milan Kundera Mira Michałowska (Maria Zientarowa) Natalia Rolleczek Nicholas Evans Olga Tokarczuk Olgierd Świerzewski Oriana Fallaci Patti Smith Paulina Wilk Paullina Simons Pavol Rankov Pierre Lemaitre Piotr Adamczyk Rafał Kosik Richard Lourie Rosamund Lupton Roy Jacobsen Ryszard Kapuściński Sabina Czupryńska Sara Bergmark Elfgren Sarah Lotz Serhij Żadan Siergiej Łukjanienko Sławomir Mrożek Stanisław Dygat Stanisław Ignacy Witkiewicz Stanisław Lem Sue Monk Kidd Suzanne Collins Sylvia Plath Szczepan Twardoch Tadeusz Konwicki Terry Pratchett Tomasz Lem Tore Renberg Tove Jansson Trygve Gulbranssen Umberto Eco Vanessa Diffenbaugh Virginia C. Andrews Vladimir Nabokov Wiech William Shakespeare William Styron Wioletta Grzegorzewska Wit Szostak Witold Gombrowicz Wladimir Sorokin Wojciech Tochman Zofia Chądzyńska Zofia Lorentz Zofia Posmysz

Popularne posty

O mnie

Moje zdjęcie
Nie lubię kawy na wynos: zawsze się oparzę i obleję. Maniakalnie oglądam "Ranczo" i jeszcze "Brzydulę".Uwielbiam zimę. I wiosnę. I jesień. I deszcz. Lubię ludzi. Kocham zwierzęta. Czytam, więc wmawiam sobie, że myślę.