Wracam z takim mozołem przez wydmy minionego czasu, przez trzęsawiska dni i puszcze godzin do mojej babki, Heleny Konwickiej, której ja nigdy nie widziałem i nikt z tych, co znałem, nie spotkał jej nigdy, nie spojrzał jej w oczy, nie dotknął ręki, nie obdarzył przyjaznym słowem. A może ścigam ją przez obszary przeczuć, przez jeziora tęsknot, przez gęste mgły niepewności. Dlaczego teraz, kiedy przeżyłem moich bliskich, kiedy jestem najstarszy i kiedy nie mogę doczekać się mojej godziny, mojego terminu, dlaczego ścigam cień, widmo, marę młodej kobiety biegnącej przez banalną sierpniową łąkę ku banalnemu białemu dworowi, przy którym trzyma wartę modrzew zamieniający się powoli w złotą pochodnię.*
Śladami własnej babki, trochę po omacku, trochę na wpół sennie, trochę wodzony bogactwem wyobraźni, Tadeusz Konwicki przenosi siebie i czytelnika do odległej przeszłości, ledwie dwanaście lat po powstaniu styczniowym, gdy jego echa nadal pobrzmiewają w ludzkich sercach; do Bohini, małego, białego dworku na Wileńszczyźnie, gdzie można jeszcze zaznać odrobiny staropolszczyzny. Gościnności i zwyczajów, podporządkowania ciągle prawom natury, która gdy zaczyna powoli zmierzchać, prowadzi mieszkańców dworu do spokojnego snu. A może jednak niekoniecznie spokojnego? Nie, ten sen nie jest spokojny. Bywa, że przerywają go szlochy złamanego serca pana Michała, ojca Heleny, który ciągle płacze po stracie żony i ojczyzny. Bywa, że dwór jest niepokojony przez Korsakowa, zruszczonego Polaka, obecnego właściciela byłego dworu Konwickich, który miotany sprzecznymi uczuciami, to pragnie odpuszczenia grzechów, to zemsty za wrogość i brak zrozumienia. I w środku nocy uderza do okien, do drzwi, by go wpuszczono. Pojawia się niczym zjawa, zmora nocna i nie odpuszcza, póki starczy mu sił. By kilka dni później udawać, że ot, gorączka go trawiła, nie wie co mówił do końca, za nachodzenie nocne przeprasza, tym tonem nieco butnym, nieco pokornym. Ale to nie on tak naprawdę zakłóci życie dworu, ani hrabia Plater, który próbuje nakłonić pannę Helenę na zostanie hrabiną Plater, ale on, ten dziwny, pojawiający się znikąd Eliasz Szyra. Jego ruda głowa płonęła w słońcu sierpnia niczym emocje jakie ze sobą przywiódł.
I tak pośród piękna lasów i rwącej rzeki, autor prowadzi czytelników przez tę krótką, ale jakże brzemienną w skutkach historię, swoją prahistorię, swój początek, który jednak nie jest sielski i anielski, mimo otaczającej Helenę bujnej i przecudnej przyrody, ale rodzi się z z miłości gwałtownej i niepożądanej, z mezaliansu, z krótkiego westchnienia nad losem osób z innych warstw społecznych, które wtedy, w drugiej połowie wieku dziewiętnastego, było ciągle źle widziane i unieszczęśliwiało tym niejednych kochanków.
Historia niczym z niejednego romansu, który wzbudza tkliwość w sercu i wywołuje łzę w oku, ale też historia bez zbędnego użalania się nad tym, co musiało być i nie mogło nic tego odwrócić. Bo przecież, jak pisze Konwicki, nie mógł ostrzec swej nieznanej babki i nie mógł opowiedzieć tej historii inaczej. Choć to tylko historia, z lekka oniryczna, z lekka niepewna i ospała niczym owocująca jabłoń, powoli zrzucająca z siebie brzemię owoców. A w tym pięknie jeden zgrzyt, jedno ale, które dla humanisty, za jakiego się poczuwam, jest niczym rysa na szkle. Antysemickie powiedzonka, wplatane jak staropolskie przysłowia w dialogi bohaterów, postawa jakiejś wyższości, bo jak to tak Żydek do szlachcianki, jakby ten Żydek, to nie był człowiek z krwi i kości, jakby nie miał praw przyznanych ogółowi człowieczeństwa. Ech, boleśnie panie Konwicki to zabrzmiało, boleśnie. Ale wiem, pewnie tak się mówiło, pewnie niektóre zwroty weszły na stałe w krwiobieg człowieka, który przestał zwracać uwagi na ich znaczenie, a powtarzał mechanicznie, jak pacierz. A może nie? Może faktycznie w to wierzono i ten antysemityzm tylko rósł wraz z kolejnymi pokoleniami? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wiem, że strącałam te ukłucia, jakimi mnie trafiały niektóre zdania, jak natrętne muchy, w niebyt, w nicość, w zapomnienie, bo tak poza tym piękna to opowieść, piękna, choć bolesna ta tęsknota, za czasem utraconym, za miejscem utraconym, gdzie leży zapomniana przez świat i ludzi mogiła ojca Konwickiego. Czytajcie Konwickiego, ma dar jakich mało wśród polskich pisarzy. Pisze sercem, ale i pięknym językiem.
Bohiń, Tadeusz Konwicki, Czytelnik, Warszawa 1987, str. 74
Jakoś do tej pory nie wiem dlaczego nie myślałam o nim, a widzę, że warto po niego sięgnąć. Szkoda, że nie mam nic jego w domu.)
OdpowiedzUsuńU mnie to jest w kratkę.. Raz mi się przypomni, raz zapominam.. :) Ale pomagają inne blogerki, które przypominają :) Fajnie, że teraz ja mogłam Tobie przywołać Konwickiego w pamięci :)
UsuńWędrówki po blogach ogromnie mi odświeżyły pamięć, jak i zwróciły znów uwagę na dawno czytanych pisarzy lub takich, których pominęłam. A Konwicki mi się bardziej z filmem kojarzył niż z literaturą, chociaż nie mogę powiedzieć, że nigdy się z jego książkami nie zetknęłam.)
UsuńWłaśnie dlatego takie cenne są te wędrówki po blogach :) Wcale Ci się nie dziwię, że kojarzył Ci się z filmami, bo przecież to też kawał jego twórczości. U mnie z racji pierwszych studiów (filologia polska) Konwicki był obecny jako pisarz od dawna. A że na studiach było co czytać (oj, było) to pewne lektury odkładałam na "po" studiach :) I tak czasami cofam się w czasie i doczytuję te brakujące tytuły :)
UsuńPięknie opisujesz swoje wrażenia, rozpłynęłam się nad fragmentem, w którym opisujesz noce...i tę jabłoń zmęczoną owocem... Ale troszkę wdam się z Tobą w polemikę, że słowo: "Żydek" wprowadzony był, bo taka była mentalność, żeby podkreślić ten mezalians, a zapewne uwierało i samego pana Konwickiego...Przyznam Ci się, że przeczytałam książkę już chwilę temu, a piękna Helena gdzieś tam ciągle jest we mnie siedzi i powracam myślą do niej. Co takiego ma w sobie ten utwór?
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńA co do samego słowa - to napisałam coś w sumie podobnego do Twojego stwierdzenia, że to było silniejsze, że weszło w krwiobieg i było mówione z automatu.. Poza tym nie tylko to słówko mnie bolało, bo tu akurat byłam skłonna bardziej to zrozumieć, ale te wszystkie dziwne powiedzonka - "spędzić Nowy Rok z Żydami", "a bo to żydowski rok" itd
Fakt, ta powieść ma w sobie coś niezwykłego, zostaje w człowieku na dłużej..