"Ci sami ludzie, którzy nas namawiają do obrony nienarodzonych,
przestają bronić kogokolwiek prócz siebie samych, ledwie narodziny dojdą
do skutku. Ci sami, którzy głośno deklarują miłość do duszy
nienarodzonego, odmawiają grosza i pomocy ludziom biednym, niechcianym i
prześladowanym. Czym usprawiedliwiają wielką troskę o płód ludzki,
połączoną z równie wielką obojętnością wobec odrzuconego, maltretowanego
dziecka? Zrzucają winę za przypadek poczęcia rodziców, potępiają
najuboższych - tak jakby byli biednymi z wyboru. Owszem, biedni mogliby
starać się wyrwać z nędzy, gdyby dać im szansę kontrolowania liczebności
potomstwa. (..) Jak zatem mogą Państwo patrzeć spokojnie na (..)
antydemokratyczne prawo aborcyjne w naszej Ojczyźnie?"
Zaznaczyłam w tej powieści tyle cytatów, że nie wiedziałabym, które wybrać, jako te najlepsze. Potakiwałam głową w rytmie kolejnych listów doktora Wilbura i tylko w głowie czułam ten huragan myśli, które, to wiedziałam na pewno, będzie mi coraz trudniej uporządkować.
"Regulamin tłoczni win", bo o nim mowa, to powieść, jak większość powieści Johna Irvinga, trudna do zaklasyfikowania. Łatwiej chyba by było powiedzieć, czego w niej nie ma, jakich trudnych tematów tym razem autor nie ujął w fabule, niż opowiedzieć tę wielość wątków, spraw, relacji międzyludzkich i wreszcie, emocji.
To, co zdumiewa najbardziej jednak, to fakt, że mimo, że od opublikowania powieści minęło już trochę ponad trzydzieści lat, zmieniło się tak wiele chociażby w temacie równouprawnienia osób czarnoskórych, tak jednak temat aborcji pozostaje nadal gorącym i aktualnym. A już szczególnie w kontekście ostatnich wydarzeń w kraju.
U nas w St. Cloud's
Od czego zacząć? Czy od prostytutki, której niepotrzebna śmierć pokazała młodemu adeptowi medycyny, czym może się skończyć nieprawidłowo przeprowadzona aborcja? Czy może od niezwykłego chłopca, którego nazwano Homerem, a który później miał zostać kimś w rodzaju dziedzica owego lekarza? Czy może od tego fatalnego, a może szczęśliwego, zależy jak na to spojrzeć, w skutkach listu "do dowolnego urzędnika w stanie Maine, którego obchodzą sieroty"?
Może zacznę od miejsca wydarzeń i doktora Larcha. Bowiem to za jego sprawą powstał sierociniec w zapomnianej przez bogów i ludzi miejscowości St. Cloud's w stanie Maine, i to on prowadził go do późnej starości, pomimo wszelkich możliwych przeciwwskazań zarówno zdrowotnych, jak i zdroworozsądkowych. I to on jako jeden z nielicznych rozumiał, że kobiety nie można zmusić do rodzenia dzieci, o ile nie będzie ona owych dzieci chciała. A właśnie owo zmuszanie, nacechowane jakąś podwójną moralnością społeczną, że urodzić tak, ale wychować już nie, zwiększało ilość jego wychowanków. A dwie pielęgniarki pomagające mu w pracy, nie były w stanie zastąpić dzieciom matek. Właśnie w takim sierocińcu dorastać będzie Homer Wells. Właśnie w tym sierocińcu doktor Larch będzie pisać swój niesamowity dziennik używając często tej frazy "u nas w St. Cloud's", by opowiedzieć, nie tylko co się dzieje w sierocińcu, ale także przelać na papier swoje przemyślenia. Niezwykle cenne z mojego punktu widzenia.
Być jak Wilbur Larch
Sama powieść to kompilacja losów doktora, historia powstania sierocińca, jego rozwoju oraz zmian jakie zachodziły na przestrzeni dziesiątków lat jego funkcjonowania, a także losów niektórych z wychowanków, w tym tego najważniejszego dla doktora, Homera. Jednakże nie to jest w tej historii najważniejsze. Nie dla mnie i nie teraz. Bo tak, opowieść o niespełnionej miłości Homera, o tłoczni cydru, o kazirodczej relacji wśród pracowników sezonowych tłoczni, o szaleńczej pogoni Melony za chłopakiem doktora, który jej nie chciał, i wiele wiele innych wątków, są niesamowicie interesującymi i przykuwającymi uwagę.
Jednakże to stale wypływający temat aborcji, niechcianych dzieci, ciąż przerywanych w warunkach wołających o pomstę do nieba, kończących się na ogół śmiercią kobiety, był dla mnie od początku najistotniejszy. Chciałabym w gabinecie lekarskim spotykać tylko takich lekarzy, jak doktor Larch. Właściwie każdy z nich powinien być, jak Wilbur Larch. Człowiekiem, który kieruje się dobrem kobiety. Człowiekiem, który uważa, że to naturalne, że to kobieta decyduje. Człowiekiem, który nie ocenia, a przychodzi zawsze z pomocą, niezależnie od tego, czy prosi się go o wykonanie aborcji, czy o przyjęcie nowej sieroty. Sieroty, której daje dom i tyle troski i opieki ile jeden człowiek podzielony na tak wielu wychowanków zdoła.
Niestety, doktor Wilbur Larch jest postacią fikcyjną, podobnie jak fikcyjna wydaje mi się możliwość zmiany mentalności owych bezrefleksyjnie nawołujących do obrony nienarodzonych.
Refleksyjna i intrygująca
"Regulamin tłoczni win" wznowiona już po raz czwarty, jest powieścią uniwersalną, której zdawałoby się czas się nie ima. Jakkolwiek opiewa czasy już dawno przeszłe i przebrzmiałe w Stanach Zjednoczonych, tak ciągle dotyka tematów nieśmiertelnych i wywołujących mnóstwo emocji. Miłość i nienawiść, agresja i nietolerancja, gwałt i aborcja, to zaledwie szczyt góry lodowej, gdy mowa o jej fabule. Mogłabym polecać ją bez końca. Nawet jeśli Irving w późniejszych powieściach zdecydowanie zaczął się powtarzać, zniechęcając tym wielu czytelników. Nawet jeśli pewne wątki już zostały nadto wyeksploatowane. Nadal będę zachęcać. Niezależnie od tego, jakie macie poglądy w temacie aborcji. Bowiem w tej powieści ścierają się obydwa światy i znajdziecie tu argumenty obydwu stron.
"Regulamin tłoczni win" John Irving, tłumaczenie Jolanta Kozak, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015
cytat pochodzi z książki
Czytaj więcej
Zaznaczyłam w tej powieści tyle cytatów, że nie wiedziałabym, które wybrać, jako te najlepsze. Potakiwałam głową w rytmie kolejnych listów doktora Wilbura i tylko w głowie czułam ten huragan myśli, które, to wiedziałam na pewno, będzie mi coraz trudniej uporządkować.
"Regulamin tłoczni win", bo o nim mowa, to powieść, jak większość powieści Johna Irvinga, trudna do zaklasyfikowania. Łatwiej chyba by było powiedzieć, czego w niej nie ma, jakich trudnych tematów tym razem autor nie ujął w fabule, niż opowiedzieć tę wielość wątków, spraw, relacji międzyludzkich i wreszcie, emocji.
To, co zdumiewa najbardziej jednak, to fakt, że mimo, że od opublikowania powieści minęło już trochę ponad trzydzieści lat, zmieniło się tak wiele chociażby w temacie równouprawnienia osób czarnoskórych, tak jednak temat aborcji pozostaje nadal gorącym i aktualnym. A już szczególnie w kontekście ostatnich wydarzeń w kraju.
U nas w St. Cloud's
Od czego zacząć? Czy od prostytutki, której niepotrzebna śmierć pokazała młodemu adeptowi medycyny, czym może się skończyć nieprawidłowo przeprowadzona aborcja? Czy może od niezwykłego chłopca, którego nazwano Homerem, a który później miał zostać kimś w rodzaju dziedzica owego lekarza? Czy może od tego fatalnego, a może szczęśliwego, zależy jak na to spojrzeć, w skutkach listu "do dowolnego urzędnika w stanie Maine, którego obchodzą sieroty"?
Może zacznę od miejsca wydarzeń i doktora Larcha. Bowiem to za jego sprawą powstał sierociniec w zapomnianej przez bogów i ludzi miejscowości St. Cloud's w stanie Maine, i to on prowadził go do późnej starości, pomimo wszelkich możliwych przeciwwskazań zarówno zdrowotnych, jak i zdroworozsądkowych. I to on jako jeden z nielicznych rozumiał, że kobiety nie można zmusić do rodzenia dzieci, o ile nie będzie ona owych dzieci chciała. A właśnie owo zmuszanie, nacechowane jakąś podwójną moralnością społeczną, że urodzić tak, ale wychować już nie, zwiększało ilość jego wychowanków. A dwie pielęgniarki pomagające mu w pracy, nie były w stanie zastąpić dzieciom matek. Właśnie w takim sierocińcu dorastać będzie Homer Wells. Właśnie w tym sierocińcu doktor Larch będzie pisać swój niesamowity dziennik używając często tej frazy "u nas w St. Cloud's", by opowiedzieć, nie tylko co się dzieje w sierocińcu, ale także przelać na papier swoje przemyślenia. Niezwykle cenne z mojego punktu widzenia.
Być jak Wilbur Larch
Sama powieść to kompilacja losów doktora, historia powstania sierocińca, jego rozwoju oraz zmian jakie zachodziły na przestrzeni dziesiątków lat jego funkcjonowania, a także losów niektórych z wychowanków, w tym tego najważniejszego dla doktora, Homera. Jednakże nie to jest w tej historii najważniejsze. Nie dla mnie i nie teraz. Bo tak, opowieść o niespełnionej miłości Homera, o tłoczni cydru, o kazirodczej relacji wśród pracowników sezonowych tłoczni, o szaleńczej pogoni Melony za chłopakiem doktora, który jej nie chciał, i wiele wiele innych wątków, są niesamowicie interesującymi i przykuwającymi uwagę.
Jednakże to stale wypływający temat aborcji, niechcianych dzieci, ciąż przerywanych w warunkach wołających o pomstę do nieba, kończących się na ogół śmiercią kobiety, był dla mnie od początku najistotniejszy. Chciałabym w gabinecie lekarskim spotykać tylko takich lekarzy, jak doktor Larch. Właściwie każdy z nich powinien być, jak Wilbur Larch. Człowiekiem, który kieruje się dobrem kobiety. Człowiekiem, który uważa, że to naturalne, że to kobieta decyduje. Człowiekiem, który nie ocenia, a przychodzi zawsze z pomocą, niezależnie od tego, czy prosi się go o wykonanie aborcji, czy o przyjęcie nowej sieroty. Sieroty, której daje dom i tyle troski i opieki ile jeden człowiek podzielony na tak wielu wychowanków zdoła.
Niestety, doktor Wilbur Larch jest postacią fikcyjną, podobnie jak fikcyjna wydaje mi się możliwość zmiany mentalności owych bezrefleksyjnie nawołujących do obrony nienarodzonych.
Refleksyjna i intrygująca
"Regulamin tłoczni win" wznowiona już po raz czwarty, jest powieścią uniwersalną, której zdawałoby się czas się nie ima. Jakkolwiek opiewa czasy już dawno przeszłe i przebrzmiałe w Stanach Zjednoczonych, tak ciągle dotyka tematów nieśmiertelnych i wywołujących mnóstwo emocji. Miłość i nienawiść, agresja i nietolerancja, gwałt i aborcja, to zaledwie szczyt góry lodowej, gdy mowa o jej fabule. Mogłabym polecać ją bez końca. Nawet jeśli Irving w późniejszych powieściach zdecydowanie zaczął się powtarzać, zniechęcając tym wielu czytelników. Nawet jeśli pewne wątki już zostały nadto wyeksploatowane. Nadal będę zachęcać. Niezależnie od tego, jakie macie poglądy w temacie aborcji. Bowiem w tej powieści ścierają się obydwa światy i znajdziecie tu argumenty obydwu stron.
"Regulamin tłoczni win" John Irving, tłumaczenie Jolanta Kozak, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015
cytat pochodzi z książki