Marcin Szczygielski: to zdjęcie można znaleźć w książce; źródło |
Wierni czytelnicy Szczygielskiego już znają tę nazwę. Sanato pojawia się w Poczcie królowych polskich i już w tej powieści widać pewne zalążki formy samej Sanato. Jednakże myli się ten, kto posądzi autora o wtórność. Jest tu oczywiście sporo typowych dla niego elementów (za które go uwielbiam i wracam do jego książek jak bumerang), ale jest też pewien powiew świeżości, pewna nowość w stylu. Szczygielski po raz kolejny udowadnia, że ma naprawdę bogatą wyobraźnię, a ja już na stałe zostaję w jego fanklubie. Dlatego drodzy czytelnicy, oskarżanie mnie o obiektywizm byłoby dużym nietaktem.
W samej nazwie Sanato, biorąc pod uwagę, że jest to powieść grozy, łatwo można się doczytać, w związku z wręcz narzucającą się aliteracją, słowa "szatan". A tu niespodzianka, bowiem "sanatio" pochodzące bezpośrednio z łaciny oznacza gojenie. Właściciele zaś aktualnie funkcjonującego pensjonatu Sanato optują za słowem "uzdrowienie". Tak czy inaczej, idea samej nazwy była jedna - uzdrowić, zagoić, wyleczyć. I od tego rozpoczyna się powieść Szczygielskiego, której miejscem akcji jest ekskluzywne sanatorium Sanato (jak można się doczytać w sieci niegdyś naprawdę istniejące, źródło tej informacji znajdziecie tutaj) zajmujące się leczeniem gruźlicy w czasach, gdy ta choroba nadal zbierała ogromne śmiertelne żniwo, a więc na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku. Lata trzydzieste? Sam początek? Ach, wspaniała moda, jakby to powiedziała pewna znana mi wielbicielka epoki, cudne suknie, trend na chłopczycę, polowania, arystokracja. Niemalże pewna forma niebiańskiej sielanki tuż przed piekłem II wojny światowej. Niemalże. Wszak życie arystokracji to nie wszystko, ale skupmy się właśnie na nich, bo przecież tylko ludzi z tego kręgu stać było na tak drogie leczenie, jak to w Sanato. A pobyt w Sanato był kosztowny. Sam ośrodek to nie tylko miejsce, gdzie można było odpoczywać, z pięknymi pomostami zwanymi molo, nie tylko pensjonat i restauracja w jednym, ale przede wszystkim w pełni wyposażone medycznie sanatorium lecznicze. A zatem profesjonalna obsługa lekarska, zastęp pielęgniarek, a oprócz tego obsługa osób sprzątających, gotujących, piorących. Piękne miejsce na dodatek w niesamowitych okolicznościach przyrody, w samych górach, w lesie, w odseparowaniu od świata i ludzi. Nawiązanie do Czarodziejskiej góry Manna jest oczywiste, nie tylko samym miejscem akcji, jednakże jest to raczej forma luźnego związku z tamtą powieścią, nie zaś naśladownictwa. Szczygielski po raz kolejny daje popis wnikliwej znajomości epoki, z wszelkimi jej detalami, upodobaniami ówczesnych ludzi, tematami rozmów, wyglądem mebli, absolutnie wszystkim!
Nina Ostromęcka; zdjęcie pochodzi z książki |
Nie, nie, ciągu dalszego nie będzie. Po pierwsze dlatego, że musicie sięgnąć po Sanato i sami się przekonać, po drugie dlatego, że musicie sięgnąć po Sanato. Nie znam autora równie cierpliwego wobec szczegółów, drobiazgów, opisów tak wnikliwych, że przenosi czytelnika w kreowaną przez siebie rzeczywistość niewiarygodnie silnie. Gdy czytałam Sanato byłam w drodze do Wilna. Siedziałam na fotelu pasażera, a kierowca coś mówił. Nie pytajcie co. Mógł mi wtedy opowiedzieć coś bardzo dla niego ważnego, trudno. Puszczał też jakąś muzykę. Nie pytajcie jaką, bo nie wiem. Porwała mnie lektura, a przerwałam jedynie wieczorem, bo będąc sama w pokoju hotelowym, przyznaję otwarcie, bałam się, że Szczygielski jednak za bardzo zawładnie moją wyobraźnią. Już kiedyś zrobił to Stephen King i do dziś wspominam to niemile. A Szczygielski ma zadatki na mistrza grozy, zatem przerwałam. I to był jedyny mankament podczas czytania - konieczność przerywania lektury. Moja rada jest taka. Kupujecie Sanato. Zamykacie się w odosobnieniu. Nie opuszczacie miejsca, dopóki nie skończycie. Jedynie zadbajcie, żeby w razie czego za ścianą była jakaś życzliwa dusza, która odpędzi strachy. A potem zakochujecie się obowiązkowo i kupujecie pozostałe książki autora. Howgh, rzekłam.
Inspiracją do powieści była prawdziwa historia o pobycie w Sanato, którą autorowi opowiedziała Stefania Grodzieńska. Nazwała ten okres, paradoksalnie, jednym z najlepszych w swoim życiu, mimo, że umierała na nieuleczalną wówczas chorobę. Świadomość choroby i prognozowanej śmierci powodowała odblokowanie wszelkich zahamowań. Podobnie zachowują się bohaterowie powieści. Jest tu swoboda obyczajów, choć pozornie zachowanych, nocne imprezy do późna, jest swego rodzaju szaleństwo. W to szaleństwo umierającej młodości wkracza szaleństwo.. Ale nie, nie, jak już napisałam, musicie to sami sprawdzić! Naprawdę. To nie jest tytuł, wobec którego można przejść obojętnie.
Sanato, Marcin Szczygielski, Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2014
Już sama okładka krzyczy do mnie - przeczytaj mnie.
OdpowiedzUsuńPrawda? :-) jejku, cieszę się, że i do Ciebie :)
UsuńJako że w kolejce oczekujących na dostęp do "Sanato" przesunęłam się na pierwsze miejsce, zamierzam wkrótce sprawdzić jak to faktycznie z nim jest:) Boję się tylko, że skoro nie lubię horrorów (swego czasu przedawkowałam i został uraz), to znów będę wybrzydzać.
OdpowiedzUsuńA słowo "sanato" ani przez chwilę nie skojarzyło mi się z szatanem. Kolejny dowód na to, że warto mieć jako takie pojęcie o łacinie!:P
I bardzo ładna ta Nina. Zdjęcie i uroda bardzo "z epoki". Podobnie jak długość jej życia. Zawsze, gdy mam ciągoty ku tamtym czasom, myślę sobie, że oni wszyscy tak młodo umierali, więc nie ma za czym tęsknić...
Przede wszystkim cieszę się, ze mimo rozczarowania farfoclami ;-) planujesz sprawdzić "Sanato". Od razu dodam, że reakcje są różne. Pierwszym poważnym zarzutem jest to, że Szczygielski jest tu zbyt drobiazgowy i na początku długo nic się nie dzieje. Owszem, jest drobiazgowy, ale według mnie dzieje się dużo już na początku..;-)
UsuńZ tytułem miałam tak, że w pierwszym odruchu przeczytałam 'satano', dopiero po chwili dostrzegłam swoją pomyłkę. Może to stąd skojarzenia.
A epoka? Szczygielski pisze tak, że trochę za nią zatęskniłam.. umierali młodo to fakt, ale dziś też sporo umiera młodo.. w każdym razie historia Niny jest trochę bardziej skomplikowana o czym opowiada słownik na końcu. Podobny do tego w "Poczcie.." ;-)
A co mi tam, przeczytałem Twój wpis. Miałem nie czytać, bo łudziłem się, że sam coś skrobnę, ale że się nie zanosi ... :) Szczygielski rzeczywiście jest momentami zbyt drobiazgowy i idąc w opisy stosunków między postaciami dramatu zdaje się czasem zapominać, żeby troszkę częściej podlewać juszką albo zdradzać kolejne świństewko kolejnej osoby :) Z drugiej strony jest to cecha twórców weird stories z okresu, który autor opisuje, więc odbieram to jako ukłon w tę stronę. Grabiński też nie leciał z akcją na łeb na szyję tylko zadawał kolejne kartki atmosfery. A tej zarówno u pana Stefana jak i Marcina nie brakuje :D
UsuńPS. Kończyłem czytać mając przed sobą w perspektywie nocleg w zupełnie pustym domu na odludziu. Dałem radę, ale było ciężko :P
A, dziękuję, to cenne! :-)
UsuńWidzę, że i Tobie ciężko o wenę (ZWL też miał coś napisać), ale nie mogę powiedzieć, że nie rozumiem :)
Fajnie, że Ty odnajdujesz w tym echa danych powieści (których nomen omen nie znam, wstyd i poruta jakby powiedział mój Dziadek gdyby żył), ja z kolei w tej drobiazgowości dostrzegam wierne oddanie pobytu w tego typu miejscu, gdzie w zasadzie nic się nie dzieje. To jest całkiem dobry chwyt psychologiczny, oddaje odczucie zatrzymanego czasu, dni wlokących się niemiłosiernie, skupianiu na czymś, na czym zwyczajnie się człowiek nie zastanawia. I tylko podsyca ciekawość, przynajmniej w moim przypadku :-)
PS. Podziwiam! Z moją skłonnością do autosugestii i przywidzeń (nie będę opowiadać co się działo w trakcie lektury "To" Kinga; środek nocy, ja sama, ciemność dookoła, tylko mała lampka do czytania..) wolałam nie ryzykować