Parę dygresji, czyli znowu mam żal do widowni, czyli znowu wstęp, który można pominąć
Najpierw poczytałam opinie o książce, które, cóż, poddawały w wątpliwość przenoszenie utworu na scenę. W skrócie większość czytelników twierdziła, że książka jest przegadana, że to nie do końca to, co najlepsze u Sorokina, że wielbicieli autora rozczarowuje nieco. Choć były też te opinie skrajnie pozytywne, ze zwrotami pełnymi zachwytów, co może dawać jednoznaczną sugestię - albo się Lód spodoba albo nie, obojętności w każdym razie nie wywołuje. Stąd w zasadzie nie wahałam się przed kupnem biletu na spektakl. Jako osoba kompletnie ignorująca wszelkie wiadomości (tak, wiem, kara zatem była słuszna), portale informacyjne, byłam nieświadoma szumu powstałego wokół przygotowań do premiery, ani też umiejscowienia tego tytułu na liście najgorętszych premier roku. Gdybym to wiedziała to darowałabym sobie na pewno, bo tego typu spektakle przyciągają widzów, których szczerze nie lubię. I cóż, z takimi widzami właśnie miałam kolejny raz wątpliwą przyjemność współdzielić widownię Teatru Narodowego. Co charakteryzuje tego typu widzów? Otóż: głośne chichoty ("dojrzała" młodzież tak reagowała na wulgaryzmy), bekanie (jeden pan bił rekordy!), głośniejsze od tego, co się dzieje na scenie smarkanie i kaszlenie, rozmowy, próby robienia zdjęć, wychodzenie w trakcie (parami! grupami!), innymi słowy standard jaki daje przyciągnięta "hitem" widownia zwana przeze mnie kolokwialnie bydłem. Z całym szacunkiem dla jednostek, które jak ja przez cały spektakl uważnie obserwowały scenę. Niestety, byliśmy ponownie w mniejszości. Ta sytuacja, jak i kilka poprzednich sugerują zasadniczą tezę - unikać "hitów", gorących premier, tytułów z "gwiazdami". Najlepiej chodzić do teatru na tytuły niszowe, które widzów interesują same w sobie, a nie dlatego, że są ciekawostką, mają obsadę z pierwszych stron gazet i są obowiązkowe dla nadążających za trendami. Co swoją drogą wywołuje we mnie tylko obrzydzenie i wstręt. Nie, żebym się wywyższała w jakiś sposób, ale zwyczajnie - kocham teatr. Chodzę do teatru bo interesuje mnie spektakl, atmosfera teatralna, sztuka. Nie interesuje mnie nadążanie za jakimikolwiek trendami, mijanie się w holu teatru ze znaną postacią nie doprowadza mnie do histerii, nie biegam za aktorami z prośbą o autograf, nie interesuje mnie życie pozateatralne aktorów. I odczuwam jedynie bezsilną złość, gdy ponownie muszę zmagać się z ludźmi, którzy przychodzą do teatru, żeby przyjść, pokazać się, nadążać, być i pokazać brak kultury osobistej, a nie po to, żeby mieć kontakt ze sztuką.
Temat właściwy, czyli o spektaklu
Od razu muszę to powiedzieć - pomysł na spektakl był naprawdę interesujący. Koonstantin Bogomołow, reżyser przedstawienia, podjął się trudnego w realizacji scenicznej utworu, przede wszystkim z tego powodu, że sam w sobie sztuką nie jest, stąd jego inscenizacja to swego rodzaju wyzwanie. Bogomołow w wywiadach nie ukrywa, że bał się prozy Sorokina i dopiero teraz czuje, że może podołać innym jego tytułom. Myślę, że to całkiem możliwe, o ile reżyser przeanalizuje parę uwag krytycznych odnośnie jego pomysłu.
Pierwsza część spektaklu jest całkiem dobra i nie mam co niej większych zastrzeżeń. Na scenie siedzą bądź leżą, w zasadzie wszyscy aktorzy, którzy biorą w nim udział. Scena nie jest ani udekorowana, ani nie kieruje w żadne konkretne miejsce, czy to na świecie, czy to w pomieszczeniu. Ot parę składanych kanapek, siedzący na nich aktorzy, po lewej stronie sceny krzyż i w pobliżu trumna. W tyle wielki telebim, na którym jest wyświetlany chwilami tekst utworu. I duże pole dla rozpasanej wyobraźni, o ile widz jest nią w ogóle obdarzony.
scena zbiorowa, źródło zdjęcia |
Lód Sorokina to historia para-totalitarna. Jej bohaterowie to dziwna, kosmiczna sekta nadistot, której członków jest dokładnie dwadzieścia trzy tysiące, wyróżniają się oni kolorem włosów, czyli blond, oraz oczu, czyli niebieskim. Nie są oni wszyscy jednak świadomi swojego przeznaczenia, żyją wśród zwykłych ludzi, którzy jednak są martwi, są maszynami z mięsa, zaś członkowie owego bractwa żyją naprawdę i rozumieją mowę serc. Ażeby się odnaleźć w tłumie, zebrać wszystkich braci i siostry muszą kierować się instynktem oraz obudzić serca kolejnych osób. Budzenie serc jest okrutne, bolesne - to uderzanie lodowym młotem w klatkę piersiową do momentu, aż serce przemówi. Niestety nie zawsze wytypowana osoba jest faktycznie prawdziwym członkiem bractwa, w związku z tym w poszukiwaniach ginie wielu ludzi, ale też ginie wielu braci i sióstr przez zawirowania historyczne i kolejne zmiany ustrojów. Historia ma swój początek, gdy kolejne trzy osoby zostały zaatakowane młotami i otrząsają się po próbie obudzenia ich serc. W ich przekonaniu zostały bestialsko pobite, zaatakowane, przeżywają trudne momenty, odczuwają lęk, nie rozumieją całej idei, jaką próbowały im przekazać budzące ich osoby.
I tu się zaczyna pierwszy mankament tego spektaklu. Przeżyte wydarzenia są relacjonowane beznamiętnie, bez jakichkolwiek emocji, a część opowieści jest w ogóle dopowiadana wyświetlanym tekstem na telebimie, historia jednak wciąga samą fabułą, widz jest zaintrygowany, stąd ta część nie wywołuje znudzenia, ani zmęczenia. Wprost przeciwnie - prostota pomysłu i realizacja intrygują! Kolejne przygody prostytutki (Wiktoria Gorodeckaja), młodego chłopaka (Dobromir Dymecki) i wpływowego prawnika (Mariusz Bonaszewski) są w pewien sposób fascynujące i oczekiwanie rozwiązania fabuły jest naprawdę coraz większe. Gdy zostaje do tej trójki przyprowadzona starsza pani, ubrana na niebiesko, w dziwnym kapelusiku, rozpoczyna się historia Hram i cofnięcie się w czasie. I wtedy zaczyna się część druga, która psuje cały efekt części pierwszej, która jest jednym wielkim monologiem, która, cóż, trzeba to powiedzieć wprost - nieco usypia.
Hram (Danuta Stenka) opowiada swoją historię, fot. Andrzej Wencel, źródło |
Aktorzy znikają ze sceny. Zostaje na niej tylko Hram (Danuta Stenka) i Bro (Jerzy Radziwiłowicz). I tak najpierw Bro opowiada w jednym długim monologu historię powstania bractwa i początki pierwszych poszukiwań i wybudzeń serc, by pałeczkę przejęła Hram i poprowadziła kolejny długi monolog. Historie same w sobie są interesujące, ale są po prostu za długo opowiadane, zbyt monotonnie, zbyt w końcu często powtarzające główne idee i założenia bractwa - poszukiwania kolejnych braci i sióstr, kolejne uderzenia młotem, kolejne zawirowania historyczne, kolejne obozy pracy, które wykorzystywano w celu wydobywania lodu. Wszystko to już raz opowiedziane, powtórzone, przewijające się kolejno i kolejno mogło być spokojnie skrócone. Monolog mógłby być nieco bardziej emocjonalnie wykonany. Dopiero na koniec Hram wreszcie unosi głos, mówi silnymi emocjami, rozbudza widzów.
Odczucia po zakończeniu spektaklu są mieszane. Rozumiem, że aktorzy zastosowali się do wskazówek reżysera i w tym sensie odwalili kawał świetnej roboty. Są swego rodzaju marionetkami tej wizji, mówią jednym głosem, wypranym z uniesień, relacjonują wydarzenia, w których jednak jest tyle silnych emocji, w których jest taki ładunek szlochu, żalu, łez, że gdy powtarzają mechanicznie o rozmowie serc trudno w tę rozmowę się wczuć, trudno w nią uwierzyć. Intrygują początkowo, by jednak na koniec nieco usypiać. Trzeba było dużej koncentracji, żeby wytrwać w tym samym stopniu skupienia, w jakim się weszło na salę do końca spektaklu. I mogę powiedzieć tylko jedno - odradzam oglądanie tego spektaklu teraz. Teraz, gdy przyciąga jeszcze taką, a nie inną widownię szkoda czasu i pieniędzy. Proponuję zaintrygowanym obejrzeć to przedstawienie za jakiś czas, gdy opadnie już efekt świeżości, nowości i widzowie będą nim naprawdę zainteresowani i nie będą męczyć swoim zachowaniem. A ja? Mimo pewnej otoczki nudy jaką powiało w drugiej części nie żałuję czasu spędzonego w teatrze. Czuję się mimo wszystko zaintrygowana, podczytuję samą powieść i zaczynam jednak odczuwać odrobinę podziwu dla Bogomołowa. Gdy spojrzeć na to z perspektywy powieściowej to trzeba przyznać, że ciekawie skleił podstawowe wątki, gdy jeszcze raz przewinąć sobie w głowie część pierwszą można ponownie docenić jej oryginalność. Dlatego mimo wszystko uważam, że warto.
Lód, Wladimir Sorokin, Teatr Narodowy, adaptacja, reżyseria, opracowanie muzyczne: Konstantin Bogomołow
obsada:
Wiktoria Gorodeckaja
Anna Grycewicz
Bożena Stachura
Danuta Stenka
Milena Suszyńska
Mariusz Bonaszewski
Dobromir Dymecki
Waldemar Kownacki
Karol Pocheć
Przemysław Stippa
Jerzy Radziwiłowicz
Mateusz Rusin
A jednak wszyscy są zgodni: pierwsza część tak, druga niekoniecznie.;( Szkoda, bo liczyłam na wielkie wydarzenie. Ale jak trafią się tańsze bilety, pewnie się skuszę.
OdpowiedzUsuńFakt, widziałam, że opinie są raczej zgodne, choć złośliwa to jednak bym nie była na tyle, by mówić o tym spektaklu, że to drogi audiobook ;-) Jak będą tańsze bilety, jakaś okazja - skuś się, czemu nie. Mimo wszystko ma w sobie coś fajnego.
UsuńJa do części, którą miałam pominąć :) poleciałam raz w życiu na 100 przedstawienie w Romie (mojego ukochanego Upiora w Operze)- było to moje trzecie z pięciu obejrzanych przedstawień tego spektaklu i najgorsze ze wszystkich, ale to nie do spektaklu miałam zastrzeżenia, ale do samej jego otoczki. Setne, a więc bilet był o kilka złotych droższy, bo w cenie biletu był poczęstunek; czyli po kieliszku gazowanego wina (szampana dają za darmo...) oraz po parę tartinek i cukierku rozdawanych w przerwie. Generalnie foyer jest tak wąskie, że trudno się przezeń przebić do toalety, tamtego dnia był taki ścisk, tłok, kolejka po kanapkę, kolejka po kieliszek, kolejka po cukierka, i przekrzykiwanie, i stawanie w kilku kolejkach..... Koszmar, można się uśmiechnąć i powiedzieć, że skoro nie interesowała mnie gastronomia, a spektakl mogłam zostać na sali i nie przejmować się całym tumultem i zamieszaniem. Niestety, z jakiegoś powodu widownię przegoniono na zewnątrz i przez kilkanaście minut usiłowałam nie zostać zadeptana. Od tego czasu - obiecałam sobie- żadnych premier, jubileuszowych przedstawień itp.. Natomiast nieco uśmiechałam się sama do siebie czytając u blogerki, że zrezygnowała z wizyty w kinie, kiedy zobaczyła tłumy pchające się do kasy. Otóż nieopatrznie wybrałam się do kina w Walentynki; tłoczno, głośno, smród prażonej kukurydzy, przeżywający popcorn i popijający colę sąsiad (konsumował przez niemal połowę filmu). Brr.... pewnie jestem przewrażliwiona, pewnie się starzeję, ale obiecałam sobie, że na przyszły raz kupię sobie płytkę i obejrzę w telewizorze bez narażania na cmokanie, ciamkanie, siorbanie, smród, kręcenie się, wiercenie (sąsiad cały czas podskakiwał na krześle). To tyle a propos tego, co miałam pominąć. Może tylko jedno sorry- jeśli ktoś był na Mazepie w Polskim i nagle z pierwszego rzędu usłyszał kilkuminutowy napad kaszlu- to przepraszam- to byłam ja (było to rok temu w styczniu)- dopadł mnie atak, którego nie mogłam powstrzymać, dusiłam się, łzy leciały mi ciurkiem- a nie mogłam wyjść bo po pomiędzy sceną a widownią pan Olbrychski prowadził swój monolog, a z drugiej strony stało kilkoro aktorów (też pomiędzy sceną a widownię). ...I jeszcze a propos wychodzenia w trakcie z przedstawienia w sposób manifestacyjny (poza sytuacją nagłego ataku np. kaszlu) uważam, za wysoce niekulturalne.
OdpowiedzUsuńDziekuję że przeczytałaś również wstęp! Jest mi bardzo miło, że nie pozostał bez echa. Zacznę od małego sprostowania - premiera "Lodu" miała miejsce 24 stycznia, dlatego bilet kupiłam na luty w nadziei że do tego czasu opadną tę największe emocje i zainteresowanie. No i jeszcze te pierwsze, mocno zniechęcające recenzje! Wydawałoby się, że można będzie liczyć na teatromaniaków na widowni... Ale cóż, przeliczyłam się ;(
UsuńNie chcę żebyś pomyślała, że jestem gruboskórna, rozumiem przypadkowy napad kaszlu, dyskomfort, jakąś niespodziewaną okoliczność. Nie rozumiem przechodzenia do teatru tudzież kina z ewidentnym przeziębieniem! To nie tak, że raz kaszel był z jednej bądź z drugiej strony. Ze dwie osoby były chore i przyszły z tym na trzygodzinny spektakl! A wychodzenia to już kompletnie nie pojmuję. Ręce mi tylko opadły z bezsilnej złości..
Swoją drogą też przedstawiłaś ciekawą sytuację. Wiesz często obserwuję ludzi w pociągach. Mimo ścisku i tłoku w codziennej podróży do i z pracy głośno rozmawiają przez telefon. Miałam okazję posłuchać o problemach małżeńskich, o walce z niepłodnością łącznie ze szczegółami prób in vitro.. Odnoszę wrażenie, że wszystkim się wydaje że poza nimi nikogo nie ma na świecie. Więc bekają głośno w teatrze, głośno rozmawiają w tłumie, w kinie zachowują się jak bydło.. Smutna refleksja ogólnie. Bo jak ich uświadomić że nie, nie są sami? Że elementarne zasady savoir vivre dobitnie się wypowiadają o rozmowach w miejscach publicznych? Ba, że takie zasady w ogóle istnieją?
:) Wcale nie pomyślałam, żeś gruboskórna:) myślę sobie, że jak najbardziej zrozumiałe jest wkurzanie się na ludzi, którzy przychodzą chorzy, kaszlający i smarkający. Mnie natomiast dopadł dwa razy taki atak kaszlu - to chyba jakaś reakcja alergiczna, jakby coś łaskotało w gardle i ani cukierek do ssania ani łyk wody nie pomogły. Na szczęście trwało to parę minut (choć dla mnie wieki). O wychodzeniu napisałam w kontekście tego słynnego wychodzenia z krakowskiego teatru, któremu do tego towarzyszyły okrzyki i protesty i jakieś manifestacje ludzi, którzy bardzo chcieli zaistnieć. Mnie zdarzyło się raz w życiu wyjść z teatru, kiedy sztuka rozczarowała mnie kompletnie, tyle, że zrobiłam to podczas antraktu, aby nikomu nie przeszkadzać. Savoir vivre myślę, że kojarzy się ludziom z czym co panowało na francuskim dworze, ale nie z elementarnymi zasadami kultury i dobrego wychowania.
UsuńUff, cieszę się, że nie masz mnie za gruboskórną ;-) Fakt, jak człowieka dopadnie taki nagły atak kaszlu wydaje się, że to trwa wieki.
UsuńWychodzenie z teatru - tak, czytałam o aferze w Teatrze Starym w Krakowie. Moje oburzenie sięgnęło w ogóle zenitu. Na scenie Narodowego nie raz i nie dwa widziałam sceny, w których jest markowany akt seksualny, albo sceny erotyczne (ot, chociażby niedawno oglądana "Balladyna", podczas której Marcin Hycnar i Wiktoria Gorodeckaja pięknie tarzają się po scenie w namiętnym uścisku) i nikomu nawet do głowy nie przyjdzie traktować tego inaczej jak odgrywanej sceny, formy artystycznej, a nie uderzania w jakieś wartości. Na litość, co z wolnością artystyczną? Żal, żal..
Seks, czy erotyka na scenie- czemu nie, pod warunkiem, że czemuś to służy, a nie wyłącznie epatowaniu, szokowaniu, albo ściągnięciu widza do teatru. A z drugiej strony o ileż bardziej erotyczna może być scena bez zdejmowania majtek czy zadzierania kiecki :) Zżymałam się na Makbeta - z jego tańczącymi na rurze wiedźmami, a nie przeszkadzały mi odważniejsze sceny w Hamlecie, wszystko zależy czemu scena ma służyć.
UsuńHm.. Ja to widzę trochę inaczej. Teatr jest blisko życia, a w życiu jest erotyka. Nie wyobrażam sobie teraz udawania, że nie, tego nie ma. Oczywiście zgodzę się, że zbędne epatowanie niczemu nie służy, ale z drugiej strony nie odczuwam konieczności wyrażania w ten sposób czegokolwiek oprócz tego, co ma wyrażać. Jeżeli sztuka mówi o życiu, codzienności i w tej codzienności są elementy erotyczne, to jest to naturalne. Równie dobrze można by podważać sceny związane z jedzeniem. Bo niby czemu ma to służyć? No właśnie ukazaniu codzienności.
UsuńNo może wyraziłam się niezrozumiale, chodziło mi o to, że czasami pokazanie jedzenia (spania, kochania) na scenie jest konieczne, potrzebne, uzasadnione, ale nie widzę potrzeby, aby w każdej sztuce pokazywać jedzenie (spanie, kochanie.....),bo nie w każdej jest do tego uzasadnienie, czy potrzeba, przynajmniej moim zdaniem. A także o to, że aby pokazać bójkę, nie musi się podbić oka koledze, żeby pokazać pijanego, nie trzeba się urżnąć, a żeby pokazać stosunek, nie trzeba kopulować na scenie. Ale myślę, że i w tym punkcie doszłybyśmy do zbliżenia poglądów, gdyby udało nam się porozmawiać przy kawce :)
OdpowiedzUsuńMyślę, że już mamy zbliżone, bo mi właśnie o to chodziło tylko, żeby nie unikać jakiegoś tematu, ale zgadzam się, że też nie ma potrzeby nadużywać. A dosłowność wszędzie razi :-)
UsuńByłam w sobotę, po dwóch godzinach zdezerterowałam - nawet Stenka nie była w stanie przytrzymać mnie w fotelu. Dawno nie widziałam tak słabego spektaklu. Sam tekst niezbyt głęboki czy odkrywczy, w ogóle mnie nie poruszył. Aktorzy w 90% recytują (monotonnie) kwestie, niektórzy (głównie Radziwiłowicz) ledwie mamroczą. Wulgaryzmy zupełnie zbędne, przynajmniej w takim wymiarze; przebranie Kownackiego w sukienkę do tej pory pozostaje dla mnie zagadką. Adaptacja była dla mnie tak kuriozalna, że w niektórych momentach ("bohaterowie wyczuwają swoje serca") ogarniał mnie pusty śmiech. Jedno wielkie nieporozumienie.
OdpowiedzUsuńHm.. z tego wniosek, że jestem trochę bardziej wyrozumiała, skoro wytrzymałam do końca :) Wszystko co napisałaś się zgadza. Niestety ;/ Ani nie porusza, ani nawet gra aktorska nie pozwala w żaden sposób się zachwycić. To co mi się jednak podobało mimo wszystko to pomysł na tę realizację. Gdyby to skrócić i ożywić niektóre wypowiedzi mogłoby zmienić odbiór znacząco.
UsuńMnie jest już szkoda czasu na trwanie do końca czegoś, co mnie męczy, albo jest przewidywalne.
UsuńJaki konkretnie pomysł na realizację masz na myśli?
Rozumiem i nie neguję tego ;-)
UsuńMam na myśli styl mówiony/opowiadany plus czytanie tekstu z telebimu. Gdyby dodać do tego choć trochę gry aktorskiej, emocji, oraz skrócić czas trwania mogłoby być ciekawiej.
Mnie dobijał tekst z telebimu, a w szczególności aktorzy odwracający głowę po to, żeby przeczytać uzupełnienie swojej kwestii.;(
UsuńStyl mówiony zupełnie mi nie odpowiada - do teatru chodzę jednak po to, żeby obejrzeć m.in. grę aktorską. Poczytać beznamiętnie mogę z przyjaciółmi.;)
Zabrakło mi jeszcze symbolicznego lodu na scenie (wystarczyłyby jakieś niebieskie/szare elementy scenografii), bo kolorystyka była zbyt ciepła.;)
Ja odniosłam wrażenie, że oni patrzą i czytają, żeby wyłapać czas niezbędny do przeczytania dla widzów.
UsuńWiesz, ja z kolei w teatrze nie znoszę śpiewania (jakbym czuła potrzebę to bym poszła na musical; od razu dodam, że nie czuję ;D), też wolę oglądać grę aktorską, co nie oznacza, że czasami nie mam ochoty też na zabawy konwencją. Beznamiętność w "Lodzie" zaś jest dla mnie również największym zarzutem i największą słabością spektaklu. Dlatego ogólnie ten spektakl nie przypadł mi wcale do gustu. Dużo bym zmieniła, to pewne ;)
Za śpiewem w teatrze i ja nie przepadam.;( Ale wykorzystanie popowych lub rockowych utworów muzycznych podoba mi się.
UsuńTak czy owak, naszło mnie na lekturę "Lodu", żeby sprawdzić, o co tam tak naprawdę chodzi.;)
Mnie też naszło po spektaklu, mam pdfa w telefonie i pewnie przeczytam w wolnej chwili ;)
Usuń