Źródło zdjęcia |
Była ósma. Krajobraz mokotowski zmienił się nie do poznania, od samego progu. Ulica była ta i nie ta, ludzie byli ci i nie ci, wszędzie to i nie to... Przede wszystkim wyczuwało się atmosferę napięcia, powagi i grozy. Większość przechodniów na ulicy to nie zwykli przechodnie, tylko współuczestnicy tego, co się wokół mnie rozgrywało, moi skryci towarzysze albo przewodnicy. Wpierw na Madalińskiego, tuż za furtką, z najwyższym zdumieniem spostrzegłem ekipę w pomarańczowych kubrakach, która dla pozoru kładła asfalt na jezdni. Dawnej nawierzchni nic nie brakowało! Ujrzawszy ich, krzątających się w ochronnej odzieży, pojmuję, że pozorując remont jezdni przyszli z pomocą w ciężkiej dla mnie chwili! Nie musimy nawet mrugać do siebie,
gdy tak stoję nieporuszony w sinawym swędzie płynnego asfaltu, który bucha parą i dymem, możemy obejść się bez słów, gdyż więź między nami jest tak silna. Podnoszę tylko na znak szacunku dłoń do beretu. Wiem, cokolwiek się zdarzy, klasa robotnicza będzie ze mną! Zaczerpnąłem otuchy przed długą drogą, rozumiejąc, że nie będzie to droga ani łatwa, ani prosta. Na mój ukłon maszynista kierujący ugniataczem odpowiedział przeciągłym gwizdkiem, zahuczało jak syrena okrętowa. Przypomniał mi się Gdańsk, nasze nieszczęście narodowe, niedawne wypadki. Czarna Wigilia, tak czarna, że płakałem. A oni pracowali ze spokojną rozwagą po drugiej stronie jezdni, której połowę zostawili dla ruchu. Czekałem, kiedy dadzą mi znak, że mogę iść dalej, droga wolna! Zachowywali się wobec mnie cudownie... "Udawajmy, Antoś, że się nic nie stało". Walec pyrkotał, swąd świerzbił w nosie, dym w oczy szczypał, smoła wrzała w piecu na czterech
kołach. A może chcą wystawić na próbę moją odwagę, przekonać się, jak ten reporter poradzi sobie? Czy długo będzie stał wyprężony na baczność, salutując do beretu, wyróżniając się spośród gapiów i gawiedzi? Owszem, stoję, gdyż wśród tych robociarzy w pomarańczowych kubrakach czułem się naprawdę bezpieczny.
Raptem coś zatrąbiło! Przemknął autobus, mignął czerwienią w oczy, smugą czerwieni. Coś niesamowicie pięknego... Komunikacja miejska została włączona do rozgrywających się wokół mnie wydarzeń! Muszę iść tropem czerwieni, pod jej sztandarem dojdę, gdzie trzeba. Ruszyłem w stronę Puławskiej, aby przekonać się natychmiast, że mam przewodniczkę! Doścignąwszy mnie, wyminąwszy, szła przede mną, ponaglając mnie torebką: pospiesz się, pospiesz się! Młoda, zgrabna. I przeświadczona, że posłusznie idę za nią, nawet się nie oglądała, aż dopiero przed sklepem warzywniczym zerknęła wymownie przez ramię, zanim weszła do środka. Czekałem, co dalej? Patrzyłem na wystawioną beczkę z kapustą, beczkę z kiszonymi ogórkami i puste skrzynki po jabłkach. Przypomniał mi się jeden z naszych uczonych, który marzył, żeby zostać badylarzem, i gromadził w tym celu kapitały, wątpliwe kapitały. Lecz cały czas rzucałem wokół bystre spojrzenia, by nie dać się zaskoczyć. Wtem z zieleniaka wyszła staruszka, poprowadziła mnie dalej. Niosła w siatce główkę czarnej kapusty. Czyżby to już taki był nóż na gardle, że trzeba mobilizować staruszki? Ale cóż za cudowna organizacja! Co za wspaniałe zgranie! Oto z naprzeciwka idzie młody człowiek, wymownie trzyma gazetę, a mijając mnie przeciera ręką twarz. Oto, co mi komunikuje: nie miej łusek na oczach, nie trać twarzy i niechaj nic z dzisiejszych wydarzeń nie przedostanie się do gazet... Tak! Wzmógł moją czujność, postanowiłem mieć oczy otwarte na wszystko. Z rozczuleniem myślę o drepczącej starowince - mimo tak sędziwego wieku bierze udział w akcji. Ach, polskie kobiety, żony powstańców i zesłańców. Zostaje to we krwi na całe pokolenia! Raptem zdębiałem. Z przeciwka szedł oficer w mundurze z beretkami, bardzo postawny, solenny... Ten minął mnie godnie, bez zbytecznego gestu, starczy, aby dać do zrozumienia, że w ostateczności wojsko też mnie nie zawiedzie! Był w randze pułkownika, doceniłem wiec powagę sytuacji. Staruszka miała wytarty paltocik z wyliniałym kołnierzem, niemodny kapelusik, na chudych nogach pończochy w obwarzanki. Ot, taka sobie staruszka. Jakie to chytre, z jakim wyczuciem konspiracji! Ten naród ma dobrą szkołę...
Obłęd, Jerzy Krzysztoń, Świat Książki, Warszawa 2005, strony 79-81
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz, cenię sobie każdą uwagę odnośnie wpisu i jego zawartości.
Uprzejmie proszę o nieskładanie mi życzeń świątecznych, ponieważ ich nie obchodzę.