Piwnica nie była oświetlona, za każdym razem trzeba było brać ze sobą latarkę, inaczej ciemność pochłaniała każdego, komu udało się bez szwanku do niej zejść. W środku śmierdziało stęchlizną, małe, zabite okienka nie przepuszczały ani światła, ani powietrza. Ale właśnie tam urządziłam legowisko kotom. Skąd się to dokładnie we mnie wzięło to już nie wiem, ale kochałam wszelkie żyjące stworzenia. Dokarmiałam koty, ale i myszy i szczury także, bo nie rozumiałam jeszcze za bardzo, że skupione razem w piwnicznej czeluści są sobie nawzajem śmiertelnymi wrogami. Wynosiłam w tajemnicy pułapki na myszy. A pewnego dnia przyniosłam Tacie umierającą małą myszkę, by ją uratował. W mojej pięcioletniej jaźni pierwszy raz otworzyła się wtedy przestrzeń na słabości mojego rodziciela.
Koty i myszy rozpoczęły wędrówkę zwierząt przez moje życie. Gdy miałam 6 lat dziadek sprowadził do domu śliczną sunię, rasy wielorakiej, której poprzedni właściciele niestety zmarli, a którą nazwano Lalką. I to Lalka była przyczyną ogromnego nieporozumienia, gdy podczas szkolnej pauzy, z wypiekami na policzkach, oznajmiłam klasowemu koleżeństwu, że nasza Lalka właśnie urodziła sześć cudnych, pyzatych szczeniąt. Dzieci patrzyły się na mnie jak na pierwszorzędną dziwaczkę i jedno odważyło się dopytać: "twoja zabawka ma szczeniaki?" I tu pierwszy raz w życiu zrozumiałam, że można używać tego samego słowa w bardzo wielu znaczeniach.
Szczenięta Lalki były zawsze, nie wiedzieć czemu, pyzate i różnej maści. Łaciate, popielate, jasnobrązowe, szare. Jednolite i kolorowe. I zawsze psotne. Gdy nadchodził moment, że były już za duże, by je nadal trzymać, szczeniaki były rozdawane wszystkim znajomym, rodzinie, a nawet przypadkowym osobom. Pamiętam, jak siedziałam na ganeczku przed klatką schodową do mieszkania dziadków i nawoływałam, niczym Ida Sierpniowa, gdy próbowała sprzedawać swoje gipsowe serduszka na jeżyckim rynku, "komu szczeniaka, komu, bo idę do domu!" trzymając pyzatą kulkę w ramionach. Gdy jakiś przechodzeń się zgłaszał dostawał podstawowy zestaw pytań. "Czy lubisz dzieci? Czy masz dzieci? Jak nie masz to po co ci pies?" Jeden pan powiedział, że owszem, nie ma, ale jego malutka żona (a potem jak czytałam Maleńką panią wielkiego domu przypomniałam sobie te słowa) właśnie jest w ciąży i za parę miesięcy ma mu urodzić ślicznego dzidziusia. I on chce by dzidziuś wychowywał się z pieskiem. I pamiętam potem jak szli z wózkiem, a pyzata kulka, już nie pyzata a całkiem smukła z przyjemnym pyszczkiem, podążała za nimi. A pan słał mi szeroki uśmiech. To były najpiękniejsze dni, te z Lalką, szczeniakiem, kotami i innym przychówkiem, jaki tylko udało mi się wokół siebie zebrać.
Toteż chyba nikogo nie powinno dziwić, że w związku z tym, posiadanie zwierzaka w domu było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Jednak w marcu 2003 roku, gdy jeszcze studiowałam moją ukochaną filologię polską, gdy sama nie miałam swojego kawałka podłogi, a książki przenoszone z jednej stancji na drugą, przeżywały swoje najcięższe chwile, posiadanie własnego czworonoga było raczej w planach na dość odległą przyszłość. Pestka postanowiła wtedy inaczej. Zanim jeszcze Wojciech Malajkat udzielił głosu Kotowi w Butach w popularnej bajce ze Shrekiem w tytule, Pestka miała opanowane do perfekcji owo słynne spojrzenie Kota, które potrafiło złamać nawet najbardziej zatwardziałe serca. Palec przeznaczenia powiódł mnie wtedy w rodzinne strony, gdzie miałam spędzić parę dni i wrócić do uczelnianych obowiązków. Gdy wychodziłam z mieszkania Babci Pestka, wtedy jeszcze bezimienna, już czekała na klatce schodowej. Prawdopodobnie sprowadziła ją tam dzieciarnia podwórkowa, w czym niewątpliwie brała również udział moja najmłodsza siostrzyczka, wówczas ledwie 11-letnia. Spojrzałam w dół, na ten czarny, mizerny tłumoczek. Pestka podeszła. Ciężko osunęła mi się na stopy. I spojrzała. "Albo mnie weźmiesz.. Albo tu umrę." Więc co mogłam zrobić innego?
Pestka w dwa lata po pojawieniu się w naszym życiu |
Gdy w 2004 roku przeniosłyśmy się z Pestką do stolicy obie przeżywałyśmy małą traumę. Nasza malutka sunia od zawsze wyrażała głośno protest na podróżowanie autobusami, czy pociągami. A tu autobus, potem kolejny, a tu tramwaj, huk, hałas i ten tłum. Było jasne jak słońce, że Pestka nie lubi Warszawy (choć Marcin twierdzi, że dlatego, że ja jej nie lubiłam). Dorosłość dopadła nas wtedy ostatecznie. Wspólne zamieszkanie, pierwsze obowiązki w pracy, konieczność samodzielnego utrzymywania się już bez wsparcia z żadnej strony (bo cóż, pokończyły się stypendia, a renta po Tacie przeszła na młodsze rodzeństwo), a co za tym idzie, konieczność zostawiania Pestki samej w domu. Długo się więc nie zastanawialiśmy nad rozwiązaniem problemu. Pestka to uczuciowy zwierzak, kocha obecność. Dlatego już we wrześniu 2004 pojawił się Pan Kot. I wejście miał doprawdy, mocne.
Pan Kot w październiku 2004 |
Pestka i Pan Kot, czerwiec 2008 |
A zatem mieliśmy już Pestkę i Pana Kota. W zasadzie nasze życie zostało podporządkowane tej dwójce. Nie pojedziemy już w żadne miejsce gdzie nie można mieć ze sobą psa, a więc przed każdym wyjazdem siedzieliśmy z telefonem w dłoniach, obdzwaniając każde miejsca i skreślając je z listy. Pana Kota na czas podróży oddawaliśmy do mojej przyjaciółki, ale i to wkrótce zaczęło się zmieniać, bo ewidentnie Pan Kot nie lubił być bez nas, choć podróżować też nienawidził. Nie potrafię nawet oddać tych czterech godzin, spędzonych w autobusie, w drodze do mojego rodzinnego miasteczka, gdzie mieliśmy spędzić kilka dni, a Pan Kot zawodził, jakby go ze skóry odzierano. Nie pomagało nic, ani to, że trzymałam go na kolanach i próbowałam uspokoić, ani chodzenie po innych pasażerach. Nie tylko Pan Kot zresztą to uprawiał. Nie zapomnę swojego zdumienia gdy pewnego razu, Pestka cichutko, grzecznie, wdrapała się na kolana pani siedzącej zaraz za nami...A pani się na mnie spojrzała, uśmiechnęła i stwierdziła "no skoro jej tu dobrze".. I tak Pestka dojechała na obcych kolanach do naszego celu podróży. A potem bez żenady opuściła swoje legowisko, nie posyłając pani nawet pożegnalnego spojrzenia, by razem z nami opuścić autobus.
Gdy w 2009 roku naszym życiem zaczęło rządzić szaleństwo pt. "kupujemy mieszkanie" (każdy kto przechodził przez procedurę brania kredytu hipotecznego wie o czym mówię..), i gdy w końcu udało się nam przeprowadzić na nareszcie własny kawałek podłogi, gdy po rozpakowaniu wszystkich rzeczy okazało się, że tym razem nic się nie zbiło, nic nie zginęło i nie zostało zniszczone, myślałam, że najgorsze za nami. Najgorsze jednak było przed nami, bo oto z Krakowa Marcin przywiózł Bruna..
Pestka w trakcie rekonwalescencji po ataku wrednego psa, a Bruneczek od początku pokazuje swoją naturę.. |
- demolować mieszkanie
- niszczyć meble
- szantażować emocjonalnie gdy trzeba było go zostawić samego, a w odwecie nawet zjadać moją komórkę
- zjadać buty i inne nierozsądnie zostawione na wierzchu przedmioty
- przez co często też lądować na ostrym psim dyżurze
..
Teraz jest nadal najbardziej absorbującym Potworem w domu.. Nadal potrafi zjeść nie to co trzeba i nadal zmusza nas do częstych wizyt u weterynarza. Pestka jest teraz dużo od niego mniejsza, a jedynym postrachem Bruna jest.. Pan Kot. Ale to do Pestki się klei najbardziej. No, zaraz po Marcinie.
Bruno monitoruje Marcina wpisy na fb ;) |
I czy uwierzycie mi, że to wszystko co teraz napisałam, ta powódź wspomnień związanych z Potworami, to przez Flush'a Virginii Woolf?
A ja jestem taka dumna, że to Potwory [ z wyjątkiem jednego] udało się poznac pewnego pieknego dnia w Krakowie...i to było 2 lata temu..tak- już minęły dwa lata....
OdpowiedzUsuńTo już dwa lata? Jak zwykle gdzieś gubię ten czas.. Też się cieszę że udało Ci się poznać Potwory ;) i chciałoby się powtórzyć taki piękny dzień w Krakowie :D
UsuńO tak spojrzenie Pestki rozczula do granic możliwości i zawsze zachwycają mnie te jej radosne skoki, jak wychodzi na spacer. Bruno, witający przybyłych ze swoim kurczakiem w pysku, też jest mega słodki i ta jego miękka sierść :D A Pan Kot to dla mnie zawsze będzie arystokrata, co zaszczyca swoją obecnością :) No popatrz zachęciłaś mnie do tego, by z kolejki na pólce, zaraz po "Piaskowej górze" sięgnąć po "Flusha". Bo teraz czytam coś jeszcze innego, ale o tym może opowiem Ci gdzie indziej.
OdpowiedzUsuńW ogóle dawno nie widziałam Twoich Potworów, muszę się przemóc i spróbować wybrać się samej w dalszą podróż niż do centrum Łodzi ;)
OdpowiedzUsuńMówiłam, spojrzeniu Pestki nikt się nie oprze :) Zapomniałam dodać, że każdy kto nas spotka uważa, że ona jest głodzona, zabiedzona i bardzo z nami nieszczęśliwa. Bo znowu komuś zaserwowała to spojrzenie ;)
UsuńHa, jedno zdanie i proszę! :D też można tak zachęcić do książki, hi hi :D
A co do ostatniego zdania to wiesz, mia casa es sua casa, więc zbieraj manatki i do pociągu :D hi hi
Niespotykane, kot i psy w jednym domu. A mówi się, żyć jak pies z kotem. Swoją drogą chciałabym mieć kota, ale musiałabym mieć własne lokum. Bo tata nie lubi zwierząt w domu ;)
OdpowiedzUsuńO widzisz, znam wiele takich domów, gdzie pies z kotem żyją w zgodzie ;) choć początki, jak napisałam, były dość trudne, ale jak widać, można :)
UsuńTo wiesz, kiedyś w przyszłości sprawisz sobie kota :)
Tak, myślę o trzech pokojach, jeden dla mnie, jeden dla kota i jeden w którym zrobię biblioteczkę. Jeszcze przydałaby się wygrana w Totka :P
UsuńTak, trzy pokoje to minimum przy takich planach ;)
UsuńAle chociaż graj w tego Totka! To kto wie? ;)
Szkoda mi kasy, bo nie mam szczęścia do gier losowych. ;)
UsuńAle wiesz, nie da się wygrać bez grania ;)
UsuńWiem wiem ;)
UsuńOgromnie sympatyczne te Potwory.)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńOch Kasiu piękna historia ..... i pięknie opisana - zwłaszcza losy Pestki. Ja o moich zwierzętach też mogłabym mówić długo i namiętnie, zwłaszcza że podobnie jak u Ciebie, u mnie liczba pojedyncza nie występuje już od kilkunastu lat. Teraz, przy dwóch psach i dwóch kotach mam w domu prawdziwe wesołe zoo :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia :)
Dziękuję Ci ślicznie :) To może skusisz się na swoją historię? Przy czwórce zwierzaków na pewno jest co opowiadać! :) Chętnie bym poczytała :)
UsuńPozdrawiam serdecznie! :D
Pięknie się rozpisałaś i na miły temat :) Choć ja osobiście wolę takie potwory, do których nie muszę się schylać, gdy chcę je pogłaskać ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję, miło mi :) Zerknęłam na Twoje zdjęcia, rzeczywiście, do takich potworów nie trzeba się za bardzo schylać ;) u nas tylko do Bruna nie muszę :)
Usuń:) Też fajny :)
UsuńŚwietne zwierzaki:) Ja tylko trzymam ciągle kciuki, żeby żaden smutny, bezdomny psiak się na mnie nie natknał. Bo wyjścia nie bedzie i będę miała psa, a na to moje mieszkanie nie jest gotowe. Ani mój tryb zycia.Pan Kot mi wystarcza za kilka zwierząt:) Właśnie znalazłam dla niego fajny hamak i zamierzam dokonać zakupu:)
OdpowiedzUsuńDzięki :) mi jak widać właśnie się nie udało ;) i niestety przez to mam teraz niezły zwierzyniec :) A co do hamaka - wrzucisz link? bo właśnie też o tym myślałam dla mojego Pana Kota :)
Usuńach! zwierzaki! kiedyś i ja się dorobię :) Bruno cudowny, ten jego różowy nos - słodkości!
OdpowiedzUsuńTeż uwielbiam ten jego nochal :) a przy tym to taki wielki, wieczny szczeniak, że nie sposób nie mieć do niego słabości :)
Usuń