Zastanowiło nas, dlaczego gospodarz dopytywał się trzykrotnie, czy rzeczywiście chcemy u niego zamieszkać, gdy Leszek telefonicznie zamawiał dla nas pokoje. W Comrie wyszło na jaw, że akurat kupił ten pensjonat i jesteśmy jego pierwszymi gośćmi. Postanowił to uczcić. Poczęstował nas kolacją, rozpalił kominek i wydobył flaszkę scotcha pod nazwą "Hundred Pipers", "Stu kobziarzy". Na kolację był rostbef na zimno, kipers, sery i wino. Od tamtej pory wszelkie przypowiastki o szkockim skąpstwie między bajki kładę.
Nasz gospodarz, siwy dżentelmen o pociągłym, ujmującym obliczu, zasiadł z nami przed kominkiem ze szklaneczką whisky w ręce. Musiałem słuchać go uważnie, gdyż mówił ze szkockim akcentem, do którego nie byłem przyzwyczajony. Dowiedzieliśmy się, że był inżynierem górnikiem i całe życie spędził w Grenlandii, w tamtejszych kopalniach. Na starość wrócił w rodzinne strony, żeby prowadzić pensjonat i kształcić syna na uniwersytecie w Edynburgu.
- Niech pan coś opowie o swoim życiu wśród Eskimosów - poprosiłem.
- Obraziliby się śmiertelnie. Nie cierpią, kiedy ich nazywać Eskimosami - wyjaśnił. - Uważają się za Grenlandczyków. Nie wiadomo, jak ich nazywał Eryk Rudy, który, wygnany z Islandii za morderstwo, odkrył Grenlandię pod koniec dziesiątego wieku... W każdym razie już wtedy znali harpun, oszczep i łuk. Już wtedy towarzyszył im pies eskimoski, pomagał nie tylko w polowaniach, ale i w najgorszą zadymkę potrafił zaprowadzić do osady. To są odważni ludzie. Tamtejszy klimat, samo polowanie na foki czy na niedźwiedzia polarnego, wymaga odwagi. I przeraźliwie boją się duchów... Kiedyś w kopalni zwracam się do jednego z nich: "Skoczcie no, sztygarze, na sąsiedni chodnik..." Przestąpił z nogi na nogę: " A może poszlibyśmy razem, panie inżynierze?" Tam wszyscy boją się złych duchów, a cóż dopiero w kopalni. Wiechy strzegą domostw przed urokiem. I są to wszystko dobrzy chrześcijanie... - uśmiechnął się nasz gospodarz i zapalił fajkę.
- Gdybym miał żyć wśród lodowców, wśród gór lodowych znoszonych przez prądy morskie, wsród zamieci i burz śnieżnych.. sam bym się bał - powiedziałem.
- U nas nie było tak źle - zaśmiał się inżynier. - Akurat w tych stronach gdzie pracowałem, rozpościerała się tundra. Kwitły zioła i mak polarny.
- A w kopalniach nie było karzełków?
- Nie przypominam sobie, abym miał zaszczyt któregoś spotkać.
- To niedobrze, bo u nas na Śląsku są. Ale ogrzał się pan przynajmniej pod ziemią?
- Tak, tam zdarzał się upał tropikalny. Pamiątka z tych czasów, kiedy na Grenlandii kwitły pomarańcze.
Przed kominkiem leżała skóra białego niedźwiedzia, w której nurzaliśmy stopy. Ogień trzeszczał na kominku, wciąż się obawiałem, że grudka żaru spadnie na niedźwiedzie futro.
- Piękny niedźwiedź - powiedziałem.
- Owszem.
- Może to ten sam, którego widziałem na dryfującej górze lodowej w pobliżu Labradoru.
- Nie sądzę. Pochodzi z północnej Grenlandii.
- Ta góra zjawiła się na kursie naszego statku. Nie była duża, ale bardzo piękna. I ten samotny niedźwiedź na niej.
- Widocznie mizantrop - powiedział nasz gospodarz. - Bo niedźwiedzie podróżują przeważnie parami, w stadzie...
- Tak jak my - powiedziałem uśmiechając się do żony.
- To bardzo ładnie z państwa strony, że chcieliście zatrzymać się pod moim dachem. Ledwie otworzyłem interes, a już mam gości! - rozpromienił się i zatarł ręce.
- Nasz przyjaciel, Leszek, spędził w tym miasteczku kilka lat młodości. Chciał je nam pokazać, wędrujemy z nim razem po Szkocji. Cóż za urok ma ten kraj.
- Tak - rzekł gospodarz. - Wiedziałem, że mam dokąd wracać... - potrząsnął siwą czupryną. - No, napijmy się za mój szczęśliwy powrót.
- A ten pensjonat kto panu naraił?
- Właściciel zmarł. Spadkobiercy chcieli się go pozbyć.
- Właściciela?
- Nie, pensjonatu.
- Powiedział pan tak, jakby chcieli się pozbyć właściciela.
- Przejęzyczyłem się. O kropelkę whisky za wiele.
- I pochowano go po sąsiedzku, na tym cmentarzu?
- Tego nie wiem. Ale to taki stary cmentarz, że nikogo się na nim nie grzebie.
- Zabytek?
- Można i tak powiedzieć. Tam są nagrobki z osiemnastego wieku. I nastrojowy widoczek, prawda?
- Żaden Grenlandczyk by tu nie zamieszkał.
- Dlaczego?
- Bałby się duchów.
Gospodarz uśmiechnął się kwaśno.
- A jeśli w pensjonacie straszy? - powiedziałem.
- No, to pora sprawdzić - rzekł gospodarz- Dobranoc.
I rozeszliśmy się. Akurat byłem w łazience, kiedy usłyszałem pisk żony. Oho - pomyślałem sobie - wcześnie zaczyna! I pobiegłem z pomocą. Lecz okazało się, że to butelka z gorącą wodą wsunięta pod kołdrę napędziła jej strachu. Zapobiegliwy gospodarz włożył nam ją do łóżka.
Wyjrzałem przez okno. Spośród mgieł wyłaniały się kamienne nagrobki porośnięte mchem. Zacząłem je liczyć. Nie wiem, dlaczego byłem przekonany, że spoczywa tu stu szkockich kobziarzy . Każdy pod starym kamieniem. Zza mgły przeświecał księżyc, cmentarz spowiły półcienie. Na murku cmentarnym sterczał kot wygięty w pałąk i prychał na zmarłych. Doliczyłem się stu nagrobków. I wreszcie ukołysała mnie do snu niesamowita muzyka stu kobziarzy. Miałem pełne uszy tej niesamowitej muzyki, wygrywanej na kobzach, które nie zbutwiały mimo stuleci. Najgłośniej grali ci spod nagrobków z osiemnastego wieku. Obudziłem się jakbym okrągłą noc maszerował pod dźwięk piszczałek. Nogi miałem spuchnięte, a najgorzej bolało mnie prawe ramię, jakbym nim całą noc dyrygował.
- Rozmasuj mi prawą rękę - poprosiłem żonę.
- A co ci się stało?
- Byłem szkockim tamburmajorem. A tobie dobrze się spało?
- Tak - odparła niepewnie. - Tylko ktoś grał na kobzie...
- Aha! No to wszystko w porządku. Teraz nasza kolej. Poczęstuję gospodarza flaszką żubrówki. I zobaczymy! Zobaczymy, co jemu się przyśni!
Jerzy Krzysztoń, źródło zdjęcia |
Noweletki, Jerzy Krzysztoń, Iskry, Warszawa 1980, str. 105-109
Świetna noweletka...muszę poznać twórczość pana Krzysztonia, bez dwóch zdań!
OdpowiedzUsuńMogę dać na to tylko jedną odpowiedź:
Usuń:))))
Znam Krzysztonia tylko z Obłędu. Piękne to jego zdjęcie, na tle własnej biblioteki - uwielbiam takie :)
OdpowiedzUsuń"Obłęd" jest moim numerem jeden :) Też lubię takie zdjęcia :)
UsuńNo ja nie mogę. Nie, nie, nie. Drugie zdanie mnie - prawdopodobnie niestety - załamało, wykończyło i założyło blokadę na na resztę ;)
OdpowiedzUsuńPensjonacik, murki, cmentarzyk i kościółek... jak można tyle zdrobnień w jednym zdaniu, grrrr... :D
(dobrze, że jeszcze nie "okienka" i "wrzosowe wzgórki", ale i tak zbyt wiele)
Cóż, "żałuj synu, żałuj" ;) bo zakończenie jest całkiem zabawne. Ale masz prawo do swojej opinii i blokady :D nic na siłę :)
UsuńJuż taki jestem zimny drań :P
UsuńHm..coś bym powiedziała, ale się powstrzymam.. .
UsuńNie kręp się ;)
Usuń:) Kurczę, chyba muszę zmienić nieco swoje plany i zrobić nalot na bibliotekę, mimo, że na półce wciąż mam długą kolejkę do przeczytania. Osz ty kusicielko!
OdpowiedzUsuńHi hi :D uwielbiam kusić do lektury :)
UsuńZdrobnień nienawidzę, ale tu nie brzmiały (nazbyt) infantylnie. Natomiast całość - oj, klimatyczna. Zdecydowanie niecna z Ciebie kusicielka ;)
OdpowiedzUsuńTeż nie lubię zdrobnień, a tu, przyznaję bez bicia nawet ich nie zauważyłam :) ot, wyszedł brak obiektywizmu ;) Cieszę się, że Ciebie nie zraziły :)
Usuń