środa, 31 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego ->Co to jest symetriada? Czyli słowko o "Solaris" Lema


   Odkąd poznałam Lema już jako studentka filologii polskiej, z miejsca zakochałam się w jego pisarstwie. I nie dlatego, żebym była jakąś wielką fanką literatury s-f, ani nie dlatego, żebym interesowała się podbojem kosmosu. Pastisz, sarkazm ironia oraz głęboka mądrość – to były cechy powieści Lema, które przyciągały mnie jak ćmę światło. Gdy znalazłam „Solaris” z kolekcji wyborczej, wyprzedawaną w kiosku ruchu w Jastarni, bez zastanowienia kupiłam i przeczytałam jednym tchem. I nie zawiodłam się, choć w niej Lem jest zdecydowanie poważniejszym, mniej ironiczno - sarkastycznym autorem, a niewątpliwie bardziej poważnym i refleksyjnym..

   Kris Kelvin przybywa na planetę Solaris, na której znajduje się „Stacja”, statek badawczy. Badania nad niezwykłością planety trwają od wielu dziesięcioleci. Jej główną niezwykłością jest to, że w dużej mierze planeta składa się z oceanu. Albo tworu przypominającego ocean ziemski. Poszukiwania jakiejkolwiek cywilizacji oczywiście okazały się bezowocne, różnorodne badania wykazały, że sam ocean jest swego rodzaju cywilizacją, ale jak nawiązać kontakt z taką cywilizacją? Tym właśnie miała zajmować się ekipa Stacji, chociaż badania jakie prowadzono od lat dowodziły, że próby te są bezsensowne, ponieważ nie przyniosą efektu, jak to miało miejsce dotąd. W sumie do samego końca nie wiem jaki był dokładnie cel wizyty Krisa.. Jako psycholog mógł być pomocny dla ekipy, ponieważ wiadomo, że długotrwała izolacja źle wpływa na psychikę człowieka. Jako solarysta niewątpliwie też mógł mieć wiele do powiedzenia na temat planety. Jako podopieczny głównego badacza Solaris, Gibariana, mógł chcieć przyłączyć się do badań nad planetą… Ale to nie zostało powiedziane.

Solaris okazuje się być niezwykłą planetą w dwójnasób. Jej dodatkową cechą jest to, że ma zdolność tworzenia swego rodzaju fantomów, istot, nazywanych przez członków Stacji gośćmi. Na ile jest przyjemne spotkać kogoś bliskiego, o kim wiemy, że od lat nie żyje? Trudne pytanie. Z jednej strony zachwyt, ż drugiej przekleństwo. Z jednej strony chciałoby się zatrzymać wspólne chwile, z drugiej dociera do człowieka ulotność tych chwil, fałsz fantomu, nierealność marzeń, o drugiej szansie na wspólne życie..

        Ale w zasadzie to nie o tym chciałam napisać. „Solaris” jest tak znaną powieścią, że pewnie każdy ją kiedyś tam przeczytał.. Ja dotąd uwielbiałam Ijona Tichego i głównie czytałam książki Lema, które opowiadały o jego przygodach. „Solaris” zawsze czekała na inną okazje..

       Dlaczego Lem jest taki niezwykły? Może dlatego, że pod przykrywką powieści s-f zastanawia się nad kondycją ludzkiej natury? Rozważa jego skłonność do eksploracji innych planet, głośno przyznając, że człowiecze pojęcie bohaterstwa nie zawsze musi nim być? Bo w końcu czym jest bohaterstwo? To tylko słowo, które wymyślił człowiek i nadał mu definicję. A co jeśli to co na Ziemi traktujemy jako bohaterstwo, na innej planecie, w innej cywilizacji, nie jest niczym innym jak zawłaszczaniem, niszczeniem, ignorancją? Najlepiej Lem ujął to przez usta Snauta: Wyruszamy w kosmos, przygotowani na wszystko, to znaczy, na samotność, na walkę, męczeństwo i śmierć. Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy rozszerzyć Ziemię do jego granic. (Stanisław Lem, „Solaris”, Kolekcja Gazety Wyborczej, str. 66).



Skończyłam czytać z mocnym postanowieniem, że muszę uzupełnić moją biblioteczkę z prozą Lema :D

Solaris, Stanisław Lem, Kolekcja Gazety Wyborczej, Warszawa 2008

Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html 
Czytaj więcej

wtorek, 30 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego -> "Jeden dzień"


Emma i Dexter spędzają wspólnie jeden dzień, 15 lipca 1988 roku. Znali się ze studiów, ale nigdy nie zamienili zbyt wiele słów między sobą, jednak po otrzymaniu dyplomów, na imprezie z tej okazji poznali się nieco bliżej, spędzili ze sobą noc, a następnie cały dzień, który zaważył na ich przyszłości, chociaż oboje nie do końca zdawali sobie z tego sprawę.

Wbrew pozorom i spodziewanej tendencji po książce o miłości rok później 15 lipca 1989 Emma i Dex nie tylko się nie widują na co dzień, ale nie zostali nawet parą. Zostali przyjaciółmi, którzy piszą do siebie długie listy (Emma), czy pocztówki w telegraficznym skrócie (Dexter). Każde podążyło swoją ścieżką, Dexter podróżuje i żyje z dnia na dzień, często zmieniając dziewczyny, Emma próbuje podjąć się odpowiedzialności za swoje życie i pracuje w restauracji jako kelnerka. Dexter wydaje się być szczęśliwy, Emma zdecydowanie szczęśliwą nie jest. Wydawałoby się, że po otrzymaniu dyplomu z wyróżnieniem powinna czekać na nią kariera, pieniądze, świetlana przyszłość. Zamiast tego jest obsługiwanie kapryśnych klientów, ścieranie stolików, zmywanie podłogi..

Kolejne dni o dacie 15 lipca przez następna lata, aż do 2005 roku to cała fabuła książki. 15 lipca 1990, 15 lipca 1991, 15 lipca 1992 itd.  Emma zmienia prace jak rękawiczki, próbuje swoich sił w teatrze alternatywnym, jako kelnerka, by w końcu zostać nauczycielką z ambicjami pisarki. Ale przede wszystkim szuka swojej własnej wartości, ponieważ to co ją mocno ogranicza w życiu jest brak wiary we własne siły, w samą siebie i swoje możliwości. Dexter, któremu tych cech nie brakuje, a wręcz posiada je w ilości nadwyżkowej, z obieżyświata przeistacza się w popularnego prezentera telewizyjnego, otacza się pięknymi kobietami, popada w nałogi. Ich drogi na zmianę przeplatają się, lub rozchodzą. Ogółem, fabuła jest pełna goryczy. Można by rzecz – przepis na nieudane życie. Jak żyć wiedząc, że miłość i szczęście są tak blisko i nie potrafić po nie sięgnąć. Jak zepsuć sobie życie nałogami, nieumiejętnością obycia, brakiem samokrytyki. Jak być nieszczęśliwą przez to, że ma się o sobie za niskie mniemanie.

Świetnie napisana, wciągająca, z pomysłem. Szkoda, że taka gorzka. Ciągle miałam gdzieś na dnie głowy wiersz mojego ulubionego poety, ks. Twardowskiego (to tak na przekór mojemu ateizmowi): Bo widzisz tu są tacy, którzy się kochają i muszą się spotkać aby się ominąć, bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze (...) Są inni, co się nawet po ciemku odnajdą, lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać (...) Są i tacy co się na zawsze kochają i dopiero dlatego nie mogą być razem... 


Jeden dzień, David Nicholls, Świat Książki, Warszawa 2011

Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html 
Czytaj więcej

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego -> Zagubiona przeszłość

Czasami trafi się książka, która niekoniecznie podoba się od A do Z, może ma nawet jakieś mankamenty w fabule, albo chwilami przynudza. Ale potrafi szarpnąć za czułą strunę w mojej duszy i sprawić, że.. uwalniają się pewne myśli, które ogólnie rzecz biorąc wolę zostawić za zamkniętymi drzwiami mojej przeszłości.

Mój tato był alkoholikiem. Piszę był, bo już nie żyje, a alkoholikiem jest się do końca życia. Nawet jeśli nie pije się przez pięć, dziesięć, czy trzydzieści lat. Bo wystarczy kropla, żeby wrócić do picia. Jak to było? Dla alkoholika tysiąc kieliszków to za mało, ale też dla alkoholika jeden kieliszek to za dużo..

Gdy czytałam "Zagubioną przeszłość" uznałam, że to przesada. Grzebanie się w zaledwie czteroletniej przeszłości, szukanie nie wiadomo czego, tylko po to, żeby odkryć to co wiedziałam od początku- że to nie ma sensu. Ale gdy okazało się, jak wiele alkoholików jest w tej książce, coś mnie złapało za gardło. Matka Erica, matka Delii, wreszcie sam Eric. Alkohol pojawiał się na tych stronach często i miałam wrażenie, jakby pełnił rolę bohatera pobocznego. Może nie pełnił roli głównej ale namieszał sporo. Podobnie jak w moim życiu. Alkohol zabrał mi ojca, któremu udało się zapić na śmierć gdy miałam 10 lat. Ale czy chciałabym, żeby matka zabrała mnie z domu alkoholika? Czy chciałabym, żeby odebrano mi te wspomnienia które posiadam? Chwile spędzone na pasiece, nauka pływania w rwącym nurcie rzeki, wycieczki rowerowe, upadek na schodach w ramionach pijanego ojca..  I wiem, że nie chciałabym tego stracić. Dlatego pierwszy raz czytając książkę Jodi Picoult miałam mieszane odczucia odnośnie tego, czy ojciec Delii faktycznie postąpił słusznie, na ile było to zachowanie wynikające tylko i wyłącznie z egoistycznego pragnienia by mieć córkę przy sobie, a alkoholizm jej matki, został potraktowany tylko jako wygodna wymówka. Nie wiem. Ale też wiem, że wygrzebywanie całej sprawy po prawie trzydziestu latach.. Było średnio sensowne. Wymiar sprawiedliwości wymiarem sprawiedliwości, ale zachowanie Delii nie do końca do mnie przemawiało. Bo ostatecznie to życie jakie wiodła bez matki było dobre i szczęśliwe. A odkrycie prawdy niczego nie zmieniło..

W każdym razie..alkohol.. bohater poboczny..on jeden przemówił do mnie żywo. Jak zawsze. Potrafi przemówić żywo w każdej sytuacji. Nienawidziłam alkoholu od lat dziecięcych. Długo się uczyłam, że wszystko jest dla ludzi- tylko z umiarem. Jednak na moim przyjęciu poślubnym nie było wódki. Było wino. To samo w naszym domu- nie ma wódki. Mój mąż jest abstynentem absolutnym, nie wypije nawet piwa. Przeszłość ukształtowała moją przyszłość właśnie w taki sposób, wbrew schematowi, że skończę jak mój tato. Pomimo jednak jego alkoholizmu, przedwczesnej śmierci i tego co czułam później- żalu, gniewu, zazdrości wobec dzieci z pełnych, normalnych rodzin- nie oddałabym za nic tych 10 lat z moim tatą. Więc cieszę się, że u mnie było trochę inaczej, niż w „Zagubionej przeszłości”.

A sama książka? Momentami przynudzała niestety. Doczytałam z ciekawości, ale prawdę mówiąc finał był mocno przewidywalny. Może muszę na chwilę odstawić książki Jodi Picoult bo zaczynam dostrzegać w nich wady ;)

Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html 
Czytaj więcej

wtorek, 23 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego -> Krucha jak lód

To co można złamać – czy to będzie kość, serce czy też przysięga- można złożyć z powrotem, ale to już nigdy nie będzie jedna całość.

Osteogenesis imperfecta to wrodzona łamliwość kości, którą można wykryć już w u kilkunastotygodniowego płodu. Jest chorobą skazującą na wieczną ostrożność, ponieważ kość, jakąkolwiek kość z całego ludzkiego układu kostnego, można złamać nawet podczas snu, przekręcając się na bok.  Próbowałam wyobrazić sobie taką sytuację- bardzo pragnę dziecka, staram się o nie od dłuższego czasu i pod koniec ciąży dowiaduję się, że moje dziecko będzie niepełnosprawne.  Że do końca życia będzie zmagać się z najprostszymi czynnościami życiowymi, że będzie częściej cierpieć z bólu niż cieszyć się życiem. Jak bym postąpiła? Nie wiem, bo ciężko dywagować. Nie wykluczone że mimo wszystko chciałabym spróbować dać mojemu dziecku życie, nawet jeśli okupione takim bólem i ciężarem choroby. Ale nie potrafiłabym zrobić tego, co zrobiła Charlotte, matka Willow, kruchej dziewczynki, która miała za sobą już 62 złamania i na pewno czekało ją ich wiele więcej.  Nie potrafiłabym rozpętać takiej burzy, rozbić rodzinę, oskarżyć najlepszą przyjaciółkę, zagubić się tak bardzo, że pierwotny sens działań już dawno zatracił na ważności, a wszystko co naprawdę ważne zaczęło się sypać..

O tym, że Willow, upragniona córeczki Charlotte i Seana, miała urodzić się z osteogenesis imperfecta, lekarka, a zarazem najlepsza przyjaciółka Charlotte, zorientowała się podczas przypadkowego USG, zrobionego w 27 tygodniu ciąży. Natychmiast oboje umówiła z lekarzem specjalistą, omówiła wszelkie medyczne implikacje z tego wynikające, rozmawiała też z Charlotte nad opcją usunięcia ciąży, mimo tak zaawansowanego stanu. Dzieci u których wykryto IO rzadko mogą przeżyć poród, jeśli zaś go przeżyją i po porodzie wymagają reanimacji, często umierają na skutek czynności reanimacyjnych. Omówienie takiej możliwości miało zatem swoje uzasadnienie. Charlotte mimo zagubienia, zwątpienia, zarówno w siebie jak i w swoją miłość do dziecka, nie potrafiła jednak skorzystać z takiej możliwości. Najpiękniejsza jednak była dla mnie postawa Seana, który jednoznacznie, od razu powiedział na tę możliwość „nie”.  Sean nie wahał się nawet przez moment, był nieprzejednany w swoim stanowisku, a Charlotte doskonale je znała. Willow przyszła na świat podczas śnieżnej wichury, a po narodzinach metodą carskiego cięcia miała już osiem złamań.

Czy w tym wszystkim można było dopatrzeć się jakiegoś lekarskiego przewinienia? Czy Piper zrobiła coś źle podczas prowadzenia ciąży przyjaciółki, nie dopatrzyła czegoś? Gdy czytałam tę historię w ogóle nie uważałam, żeby Piper zrobiła cokolwiek źle, co więcej, zajęła się Charlotte wbrew własnemu przekonaniu, że nie powinna leczyć przyjaciółki. A jednak zrobiła to dla niej. I przyszło jej zapłacić za to wysoką cenę, ponieważ Charlotte zdecydowała się zaskarżyć Piper o niewypełnienie obowiązków lekarskich.

Ujmę to tak: to trzeba przeczytać! Ładunek emocjonalny jest niesamowity. Dziś szłam z potworami do weterynarza i kończyłam czytać tę mocną powieść. Nie zauważyłam kiedy potwory oplotły mnie ciasno smyczą, nie zauważyłam, że stoję uziemiona na skutek ich działań na środku ulicy i że jeszcze chwila, a narażę siebie i potwory na jakieś złamania, na skutek zderzenia z motorem, który zmierzał w naszym kierunku..

A dla zainteresowanych tematem odsyłam na stronę :

http://www.osteogeneza.pl/index.html

już wiem że w przyszłym roku mój 1% pójdzie nie na schroniska, czy ratowanie ginących gatunków, jak do tej pory, ale dla tych dzieci. Bo dzięki tej książce wiem, jaka to jest choroba, wiem, co się z nią wiąże i wiem, że te dzieci zasługują na wszystko co tylko pomoże im żyć łatwiej.


Krucha jak lód, Jodi Picoul, Prószyński i S-ka, 2009

Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html 
Czytaj więcej

niedziela, 21 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego -> "Sekretny język kwiatów"

Książkę przeczytałam za namową bliskiej mi osoby, której z kolei poleciła ją inna również bardzo bliska mi osoba. Uznałam, że nie ma co się dłużej opierać, tym bardziej, że książkę pożyczyłam, nie było więc obawy, że po lekturze uznam to za stratę pieniędzy.
Historia prowadzona jest w dwóch nurtach czasowych- jeden dotyczy przeszłości głównej bohaterki, Victorii, a drugi jej teraźniejszości. Historie przeplatają się nawzajem by w pewnym momencie zetknąć się i splatać niczym zawiązywana na pudle życia kokarda. Ale to życie nie jest prezentem, a kokarda jest najmniej dobraną do całości ozdobą.
Victoria została opuszczona przez matkę jeszcze w wieku niemowlęcym i w związku z tym wychowuje się w różnych rodzinach zastępczych, a potem domach dziecka. Jej linia życia naznaczona jest niepowodzeniami, wbrew znaczeniu jakie przynosi ze sobą jej imię. Każda rodzina zastępcza okazuje się fiaskiem, matki zastępcze na ogół są pozbawione empatii, nie dają ani miłości, ani wsparcia, a czasem nawet pożywienia. Victoria tuła się więc od rodziny do rodziny, jej osobowość zaczyna przypominać zamknięty w sobie kaktus. Kłuje, nie chce kontaktu, nie chce rozmów, nie chce bliskości, ani nawet nie chce się o nic starać, choć w środku, w niej jest delikatność i podświadome pragnienie posiadania domu, rodziny.. Świadomie Victoria jest przekonana, że nie potrzebuje nic i nikogo. I z tym przekonaniem trafia do kolejnej zastępczej matki, Elisabeth. Początkowe pełne nienawiści słowa, zachowania i reakcje Victorii zdają się tylko oddalać zastępczą matkę od przybranej córki. Victoria jest zaślepiona własnymi emocjami, nie chce widzieć starań Elisabeth, walczy, kopie, niszczy. Nie nauczona tego, że życie czasem może coś dawać, zamiast ciągle zabierać, Victoria nie rozumie że można kochać i być kochanym. Nie umie przyjmować miłości Elisabeth, ani dawać jej swojej. Musiały minąć miesiące, żeby do dziewczynki dotarło, że jest szczęśliwa, kochana i że znalazła swoje miejsce na ziemi- piękną winiarnię otoczoną bujną roślinnością. Elisabeth przemówiła do dziewczynki mową kwiatów, nauczyła ich znaczenia, troski o nie, a także komunikowania się za pomocą ich języka. Zapomniana od dawna, archaiczna już sztuka przekazywania uczuć za pomocą symbolu określonego w mowie kwiatów otwiera przed Victorią nowy świat. Świat własnych uczuć. I chociaż nie potrafi ona mówić o swoich uczuciach, potrafi wyrazić je sekretnym językiem kwiatów.
W swojej teraźniejszości Victoria ma już 18 lat i właśnie opuszcza dom dziecka. Teraz jej życie zależy już tylko od jej decyzji, od tego co ona postanowi, a nie opiekunka Meredith, czy jakieś instytucje państwowe. Pierwszy miesiąc wolności sprzyja poszukiwaniu kwiatów i sadzeniu własnego ogrodu, bez znaczenia, że znajduje się on w parku miejskim, bez znaczenia, że Victoria nie ma pracy, ani motywacji by ją znaleźć, a nawet bez znaczenia, gdy w końcu przychodzi jej nocować w parku, pod osłoną nieba i gwiazd. Jak widać 18 lat życiowego doświadczenia nie nauczyło jej wiele. Nawet instynkt samozachowawczy wydaje się słabo rozbudowany, bo zamiast wykazać się jakimkolwiek działaniem Victoria popada w odrętwienie, stagnację, którą przerywa jedynie zainteresowanie roślinami. Dopiero głód, który poważnie zagląda jej w oczy powoduje, że dziewczyna w końcu zaczyna rozglądać się za zajęciem zarobkowym. Rzecz oczywista to czego szuka musi mieć związek z kwiatami, nie dziwi więc, że poznajemy Renatę, właścicielkę kwiaciarni, która wbrew narzucającymi się podejrzeniom na temat życia Victorii daje jej szansę i pracę.
Wydawałoby się w tym miejscu, że książka zmierza do prawdziwego szczęśliwego zakończenia. Nic mylnego. Przed Victorią jeszcze kilka ważnych zdarzeń, które zmienią zarówno jej myślenie jak i jej uczucia. Ale nie chcę zdradzać całej fabuły.
To co było pozytywne w tej powieści to przede wszystkim wiarygodna fabuła, nie było naciągania, przesłodzenia, czy papierowych postaci. Dobra, mocna narracja. W sumie powinnam odłożyć ją z poczuciem, że przeczytałam kawał dobre literatury, ale prawdę mówiąc nic takiego nie miało miejsca. Coś mnie przez cały czas drażniło i długo się zastanawiałam co to może być..
Kwiaty kocham od zawsze chyba. Ale nie lubię, wprost nie znoszę ścinania ich. Dla mnie kwiat jest najpiękniejszy w swoim naturalnym środowisku, albo w doniczce, gdzie wiem, że jego życie nie będzie krótkotrwałe, na chwilę w jakimś wazonie, na jakimś stole, na ulotne momenty piękna. Nie lubię i basta i nic mnie nie przekona, że można odczuwać radość z otrzymanego bukietu kwiatów, bo ja czuję tylko żal, że zostały ścięte. Uwielbiam, gdy co roku kwitną moje fiołki, gdy kielichy orchidei wybuchają płatkami jeden po drugim a ich ciężar powoduje, że muszę pomóc łodydze w ich utrzymaniu dodatkowym kijkiem. Uwielbiam kapryśność mojego kaktusa, który raz na kilka lat, w środku zimy wydaje na świat piękny, mieniący się barwami wiosny kwiat. Każdy pączek, każdy płatek, każdy kielich jest dla mnie podziękowaniem za troskę i opiekę jaką otaczam moje kwiaty. Ścinanie ich po to, żeby ktoś miał na chwilę bukiet jest dla mnie barbarzyństwem i spotyka się w moich oczach z brakiem zrozumienia. Dlatego kompletnie nie przemawia do mnie to, że bukiety Victorii mają według opisów autorki ratować małżeństwa, przynosić miłość, czy ukojenie. Chyba nie jestem tak ogromną romantyczką jak autorka, żeby uwierzyć, że jakiś kwiat może wzniecić w małżeństwie pożądanie, albo dać pannie czekającej na miłość narzeczonego. Nie wierzę w coś takiego i przez całą powieść to właśnie ogromnie mi przeszkadzało. Było dla mnie jak fałszywa nuta w całkiem niezłym wykonaniu dobrego utworu. Zgrzytało i tyle.
Dodatkowo.. jestem osobą zakochaną w słonecznikach. Mój bukiet ślubny zrobiony był ze słoneczników. Według autorki słonecznik ma oznaczać „fałszywe bogactwo” i jest złą wróżbą dla małżeństwa. Dla mnie zaś był pięknym, najpiękniejszym dodatkiem jaki mogłam mieć w dniu ślubu i powoli zaczyna mnie męczyć przypisywanie różnym rzeczom pokrętnej symboliki. Moje buty ze względu na odkryte palce też powinny wróżyć nam kiepskie małżeństwo. Na szczęście wiem, że małżeństwo to miłość i praca obojga małżonków nad związkiem, a nie zmienna wynikająca z losowych typu pech czy szczęście. Gdy czarny kto przebiega mi drogę ja się do niego uśmiecham, bo widzę jakie ma piękne oczy. I choć część przesądów czasem mnie drażni to jednak obawiam się, że i tak wolałabym od Marcina żółtą (oznaczającą zdradę lub zazdrość) różę od czerwonej (oznaczającej miłość) bo zwyczajnie, ta żółta bardziej mi się podoba. Ale najlepiej, żeby jak dotychczas, kupował mi kwiaty w doniczkach.

Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html 
Czytaj więcej

piątek, 19 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego -> Atrofia, czyli zanik patologiczny

Zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami na blogach, wiedziona niezdrową ciekawością zakupiłam, przeczytałam, a teraz teoria względności kłania mi się w pas. I to nawet nie to, że książka jest źle napisana- nie jest, choć przyznaję że narracji pierwszoosobowej nie zaliczam do ulubionych. I nawet nie te drobne błędy stylistyczne, które mogłabym zarzucić wydawnictwu sprawiły, że książka do mnie nie przemówiła. Odniosłam wrażenie, że autorce zabrakło wyobraźni do rozwinięcia poszczególnych wątków, więc wypełniła je jak w posiadłości Lindena, swego rodzaju hologramami.. Sam pomysł zdecydowanie świetny- świat przyszłości, gdzie każda kobieta dożywa maksymalnie 20 lat, a mężczyzna maksymalnie 25 lat. Na skutek ingerencji człowieka we własną genetykę, w tworzenie idealnych genetycznie ludzi powstaje wirus. Wirus ten dotyka dopiero drugie pokolenie idealnych genetycznie ludzi, a to pierwsze nadal żyje i jako jedyne osiąga wiek powyżej 25 lat. W związku z tym powstają liczne laboratoria badające przyczynę wirusa i próbujące go zwalczyć. Świat dzieli się na dwie frakcje- jedna chce walki z wirusem i ratowania ludzkości, druga jest temu przeciwna i w związku z tym pojawiają się częste zamachy na tego typu laboratoria badawcze. W ten właśnie sposób giną rodzice Rhine i jej brata bliźniaka, Rowena. Rhine podobnie jak wiele dziewczyn zostaje porwana i zmuszona do małżeństwa z bogatym Lindenem. Pomysł rewelacyjny i aż prosi się o powieść. Szkoda, że autorka skupiła się bardziej na opisywaniu luksusu w posiadłości Zarządcy, hologramów, udawanej doskonałości i wspomnień głównej bohaterki, a mniej na szczegółach opisywanego świata. Więcej domysłów niż przesłanek o tym co wyprawia znienawidzony przez główną bohaterkę teść. Zabrakło mi w tym wszystkim żywych postaci. Linden jest papierowy i niewiarygodny. Próby ucieczki Rhine opieszałe i jakieś takie nieprawdziwe, że do końca nie wierzyłam w to, że ona w ogóle chce uciec..Po przeczytaniu odłożyłam na bok i zastanawiam się czy książka nie zostanie wystawiona na fincie do wymiany.. Ale też myślę, że może w następnych częściach autorka mnie zaskoczy? Pomysł jest naprawdę super i cieszyłoby mnie gdyby okazało się że kolejne tomy są lepsze i mają żywszych bohaterów.




Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html
Czytaj więcej

przeniesione z blogu wcześniejszego -> Karuzela uczuć


Książki Jodi Picoult odkryłam niedawno i w tej chwili jestem trochę na fazie szaleństwa czytelniczego. W ciągu ostatnich kilku dni pochłonęłam 5 jej książek, 5 kolejnych czeka na swoją kolej. I zadziwia mnie to jak autorka, której zawzięcie unikałam, złapała mnie w sidła swoich emocjonalnych książek i trzyma w silnym objęciu. Nie  mam do końca przekonania, czy jest to aby zdrowe ;)



Małe miasteczko w stanie Nem Hampshire, dwie rodziny mieszkające po sąsiedzku, wieloletnia, bo 18-letnia przyjaźń między nimi i jedno zdarzenie, które rujnuje wszystko co dobre między nimi raz na zawsze. Cała powieść jest próbą retrospekcyjnego opisania, co doprowadziło do tego zdarzenia, jakie kolejne elementy układanki spowodowały, że ostateczny obraz stał się tak dramatyczny. Chris i Emily znają się od dziecka, a nawet od momentu narodzin Emily. Pierwszy kontakt z drugim człowiekiem, jaki ma nowo narodzona Emily to drobna rączka kilkumiesięcznego Chrisa. Są nierozłączni niczym bliźnięta. Od dziecka wspólne zabawy, wspólne spędzanie czasu, wspólne sekrety. Niesamowita więź, ogromna przyjaźń, poczucie bezpieczeństwa. Wydawałoby się, że dla tej dwójki najpiękniejszym rozwiązaniem na przyszłość byłoby małżeństwo. Taki instynkt mają rodzice obojga i obie rodziny uważają to za wspaniały pomysł. Niczym odwrócona historia Romea i Julii. Tylko po drodze zostało coś przeoczone. Kilka ważnych rozmów nie zostało przeprowadzonych. W dorastającej dziewczynie gromadzi się lęk, frustracja a w końcu niechęć do życia jako takiego.

Długo, długo myślałam o tym co można było zrobić, żeby finał był inny. A potem pomyślałam sobie- jak to wygląda w prawdziwym życiu? Czy bliscy sobie ludzie potrafią rozmawiać na trudne tematy. Zaczęłam to sobie weryfikować w głowie i odpowiedź jest raczej negatywna. W sielankowej atmosferze rodzinnej nikt nie chce rozmawiać na trudne tematy. Boimy się rozbicia tej idealnej szklanej tafli obrazu życia. Każda rysa prowadzi do poważniejszych pęknięć. Nie lubimy trudnych tematów, boimy się ich, unikamy jak ognia, bo trudny temat oznacza konieczność zmierzenia się z rzeczywistością. A ta bywa nadto bolesna.. Więc nie, chyba nie można było zrobić nic, żeby finał był inny. W świecie powieściowym pewnie tak, ale czy udałoby się w prawdziwym życiu? Nie wiem. Własne doświadczenie temu przeczy. I chyba dlatego tak cenię powieści Jodi Picoult. Dotykają trudnych tematów, ale są dość życiowe. Na pewno zebrałabym sporo zarzutów, które gdzieś tam w trakcie czytania jej książek pojawiły się w mojej głowie, ale pomimo nich czytanie jej książek sprawia mi przyjemność. Zmuszają mnie też do myślenia. A jeśli chodzi o współczesną literaturę to jednak dość rzadkie.

Karuzela uczuć, Jodi Picoult, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009

Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl
Czytaj więcej

czwartek, 4 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego -> Zabawy z bronią

Gdy trzy lata temu zaczynałam studia z psychologii otworzyły się pewne wrota, które sprawiły, że na pewne rzeczy zaczęłam patrzeć od nieco innej strony. Poznałam też kilka bolesnych faktów z historii ludzkości, które zdawałoby się, w ogóle nie powinny mieć miejsca. Na zajęciach z psychologii emocji i motywacji dr Zięba puścił nam fragment filmu dokumentalnego Discovery o tragedii z 20 kwietnia 1999 roku w szkole średniej Columbine, w stanie Colorado. Przyznaję, że historia wstrząsnęła mną mocno, a rekonstrukcja filmowa sprawiła, że stanęły mi łzy w oczach. Rzecz jasna jako psycholog in spe zadawałam sobie w duchu to samo odwieczne pytanie:  „dlaczego?”.  Emocje jakie wywołał film spowodowały, że zaczęłam szukać jakichś bliższych informacji na ten temat, szczególnie w kontekście próby wyjaśnienia, co spowodowało, że nastolatek chwyta za broń  i wtedy trafiłam na książkę Lionel Shriver pt. „ Musimy porozmawiać o Kevinie”.

Książka rzecz jasna ujęła temat fikcyjny, ale zbliżony do tego co wydarzyło się w Columbine- uczeń mordujący swoich kolegów i koleżanki, z zimną krwią, z premedytacją. Ale dotykający tematu od najboleśniejszej strony, bowiem książka jest napisana z perspektywy matki, która została z wszystkimi możliwymi emocjami, jakie spowodował czyn jej dziecka, zupełnie sama. Zagubiona, zdezorientowana, naturalnie w tej sytuacji szukająca winy w sobie, w relacjach z synem, w relacjach rodzinnych. Pełna dramatyzmu powieść ma niespodziewany finał.. Zachęcona przez padmę jej porównaniem książki Jodi Picoult „Dziewiętnaście minut” z książką Shriver sprawiło, że ponownie wróciło zainteresowanie tematem. Okoliczności na orgię czytelniczą sprzyjały mi wyjątkowo, ponieważ rozchorowałam się. Niby zwykłe przeziębienie, ale kaszel katar oraz gorączka zamknęły mnie chwilowo w domu na kilka dni. Bezsenna noc spowodowana różnymi dolegliwościami sprawiła, że pochłonęłam 658 stroni „Dziewiętnastu minut” w zawrotnym tempie. I jakkolwiek temat jest ten sam- akt przemocy nastolatka wobec jego szkolnych kolegów i koleżanek- tak motywacja obydwu bohaterów leży na skrajnych biegunach.  Kevin miał silną, zrównoważoną osobowość, swój czyn zaplanował drobiazgowo i zabił te osoby, które zaplanował zabić. Peter zabija w amoku, swoistym szaleństwie wywołanym latami szykan, szkolnych tortur, braku zainteresowania jego problemem ze strony rodziców i nauczycieli i zabija dość przypadkowo. Książka Picoult oprócz tego różni się narracją, ponieważ jedną i drugą historię mamy opowiedzianą z perspektywy kilku osób, które były uczestnikami całej historii- zarówno rodziców Petera, jak i jego koleżanki, sędziny, z którą przyjaźniła się matka chłopca, wreszcie funkcjonariusza policji, który jako pierwszy odebrał meldunek o strzelaninie w szkole i zapobiegł większym spustoszeniom jakich mógł dokonać Peter. Czy można było temu zapobiec? Jestem dziwnie przekonana że w przypadku Kevina nie było takiej możliwości, choć na ten temat na pewno można dywagować. W przypadku Petera jestem przekonana, że można było zapobiec katastrofie. Wystarczyło więcej uwagi ze strony rodziców. Więcej szczerych, prawdziwych rozmów  z chłopcem niż udawania, że nie ma problemu. Więcej empatii ze strony nauczycieli, którym było wygodniej ignorować to czego ofiarą był Peter. Czy jednak to by wystarczyło, żeby powstrzymać 20 kwietnia 1999 roku Erica i Dylana? Czy tam również chodziło o szykanowanie, wykluczenie ze szkolnej palestry? Czy o brak równowagi psychicznej, co niejednokrotnie podkreślano w przypadku Erica? Ciągle mam przed oczami zdjęcia tych dzieciaków, które wtedy zginęły. I nagrania jakie robili Eric i Dylan przed masakrą, jak to określają media ów czarny dzień.  Staram się jednak wierzyć, że te odosobnione jakby nie było przypadki, wcale nie muszą świadczyć, że świat się stacza na równi pochyłej. Ciekawość zaś związana z tym co dzieje się z psychiką takiego nastolatka na pewno sprawi, że z chęcią przeczytam inne tego typu lektury.



Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html
Czytaj więcej

środa, 3 sierpnia 2011

przeniesione z blogu wcześniejszego -> "Wybór Zofii"


Kilka lat temu moja siostra obejrzała film, który miał tytuł „Wybór Zofii”. O filmie co nieco słyszałam, ale sama nie obejrzałam, szczególnie po recenzji jaką filmowi wydała moja siostra jako obrazowi przerażająco smutnemu. Szczegółów scenariusza nie poznałam, uznając że skoro taki smutny, to chyba nawet nie chcę wiedzieć jaka była dokładnie fabuła. Moja siostra zdradziła tylko czego dotyczył ów tytułowy wybór i to wystarczyło, żebym zupełnie wykreśliła film z listy takich, które będę chciała kiedyś obejrzeć.


Jakiś czas później, zupełnie przypadkiem dowiedziałam się, że film jest na podstawie powieści Willama Styrona i byłam kompletnie zdumiona gdy znalazłam tę książkę w propozycjach z katalogu Świata Książki, ponieważ jego pozycje katalogowe często zaliczałam do przeciętnie dobrych czytadeł.. Nie podjęłam jednak próby, obawiając się, że może się okazać, że nie udźwignę ciężaru pewnych emocji, jakie może zawierać ta książka.  W końcu książkę kupił mi mój mąż, który od dłuższego czasu obserwował jak się koło niej kręcę i załamuję tylko palce, w przypływie paniki „kupić-nie kupić??”. I gdy poczułam ciężar tych 670 stron już wiedziałam, że muszę ją przeczytać.
William Styron zaczyna swoją książkę od czegoś, co w moim odczuciu jest swoistą zasłoną dymną dla czytelnika. Ta zasłona dymna zdaje się mówić”nie, wcale nie podejmuję się trudnego tematu, jakiż to niby trudny temat- młody pisarz i jego skromne problemy?”. Faktycznie, pierwsze strony przybliżają nam postać, skądinąd przez wielu krytyków książki uważaną za zbędną w powieści, a w moim odczuciu nieodzowną, która każe siebie nazywać Stingo. Stingo pracuje w wydawnictwie pisząc recenzje dla przysyłanych przez każdego początkującego pisarza powieści i czuje że utknął, bo w owych recenzjach robi się coraz bardziej zjadliwy, coraz mniej obiektywny i w ogóle nie lubi tego co robi na co dzień. Wszystkie jego recenzje są negatywne, każda zgłoszona powieść odrzucana.  Niebawem jednak traci pracę, a co za tym idzie, również dochody, co zmusza go do zmiany miejsca zamieszkania. Jest rok 1947 i znalezienie dobrego mieszkania w dobrej dzielnicy i za przyzwoitą kwotę wydaje się czymś niemalże nieosiągalnym. Jednak Stingo ma trochę szczęścia i udaje mu się znaleźć mieszkanie na Brooklynie, w domu pani ZImmerman. I to właśnie tam dopiero poznajemy tytułową Zofię, która okaże się sąsiadką Stingo, oraz Natana, jej życiowego partnera i jednocześnie swoistego kata..  Pierwsze spotkanie jest przypadkowe i odbywa się na korytarzu domu pani Zimmerman, gdzie Stingo staje się mimowolnym świadkiem wielkiej kłótni między Zofią i Natanem. To w jaki sposób Natan nie przebiera w słowach obrażając Zofię, oskarżając ją o zdradę sprawia, że zarówno Stingo, jak i czytelnik, od razu odbiera Natana bardzo negatywnie...Wybuchowy charakter rzuca się w oczy, brak litości wobec łez Zofii zdaje się być zupełnym brakiem serca i przyzwoitości. Po kłótni i gwałtownym zerwaniu Stingo ma okazję na chwilę rozmowy z Zofią i od razu zauważa na jej nadgarstku charakterystyczny tatuaż. I to chyba od tego tatuażu możemy uznać, że opadła kurtyna i pisarz odkrył przed czytelnikiem do czego zmierza. Książka nie jest dla osób niecierpliwych, ponieważ powieść rozwija się wolno, leniwie, całkiem jak jeden z pikników zorganizowanych przez Zofię i Natana. Bo w sumie do tego sprowadza się wspólne spędzanie czasu z tą wyjątkową dwójką. Pikniki, stroje z innych epok, szampan, truskawki. Wydaje się, że Stingo trafił w sielankowy świat, a wybuchowa kłótnia której był świadkiem.. Cóż, może wcale się nie wydarzyła? Może to było jedno wielkie nieporozumienie? Równolegle do tego co dzieje się w Nowym Yorku w 1947 Stingo opowiada to co usłyszał od Zofii w rzadkich chwilach rozmów tylko we dwoje- o tym co się działo pod koniec lat trzydziestych w Krakowie, skąd pochodzi Zofia. Jest to fabuła mocno nawarstwiona kolejnymi wersjami tej historii, ponieważ Zofia odkrywa prawdę o sobie powoli, na początku zatajając wiele faktów, a potem powoli odsłaniając je w kolejnych wersjach. Oczywiście, ostatni fragment układanki zostaje odsłonięty na sam koniec..

Nie chciałabym streszczać całej powieści, a raczej zachęcić do tego, żeby po nią sięgnąć. Napisana jest pięknym językiem, wciągającym we wszystkie wątki kolejno przedstawiane. Wbrew pozorom nie jest przegadana, każdy szczegół był  w moim odczuciu istotny. Jest to jedna z tych powieści, które sprawiają, że jeszcze długo po przeczytaniu nie można przestać o nich myśleć. Siedzi w głowie uporczywie, nie daje spokojnie odłożyć książki z powrotem na półkę. Zmobilizowałam się i postanowiłam poszerzyć swoją wiedzę o Holocauście, o faktach, o historii. Okazało się bowiem, że moja znajomość tematu jest powierzchowna, że wiele spraw jest do doczytania,  doinformowania. Zatem być może niedługo napiszę coś o książce „Czas eksterminacji” Saula Friedlandera, która czeka w kolejce między innymi tytułami.


Wpis przeniesiony z http://dziewczynazalaski.blox.pl/html 

Czytaj więcej
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Autorzy

A.S.Byatt Adam Bahdaj Adriana Szymańska Agata Tuszyńska Agatha Christie Agnieszka Jucewicz Agnieszka Topornicka Agnieszka Wolny-Hamkało Alan Bradley Albert Camus Aldona Bognar Alice Hoffman Alice Munro Alice Walker Alona Kimchi Andrew Mayne; tajemnica Andrzej Dybczak Andrzej Markowski Andrzej Stasiuk Ann Patchett Anna Fryczkowska Anna Janko Anna Kamińska Anna Klejznerowicz Anne Applebaum Anne B. Ragde Anton Czechow Antoni Libera Asa Larsson Augusten Burroughs Ayad Akhtar Barbara Kosmowska Bob Woodward Boel Westin Borys Pasternak Bruno Schulz Carl Bernstein Carol Rifka Brunt Carolyn Jess- Cooke Charlotte Rogan Christopher Wilson Colette Dariusz Kortko David Nicholls Diane Chamberlain Dmitrij Bogosławski Dorota Masłowska Edgar Laurence Doctorow Eduardo Mendoza Egon Erwin Kisch Eleanor Catton Elif Shafak Elżbieta Cherezińska Emma Larkin Eshkol Nevo Ewa Formella Ewa Lach Francis Scott Fitzgerald Frank Herbert Franz Kafka Gabriel Garcia Marquez Gaja Grzegorzewska Greg Marinovich Grzegorz Sroczyński Guillaume Musso Gunnar Brandell Haruki Murakami Henry James Hermann Hesse Hiromi Kawakami Honore de Balzac Ignacy Karpowicz Igor Ostachowicz Ilona Maria Hilliges Ireneusz Iredyński Iris Murdoch Irvin Yalom Isaac Bashevis Singer Ivy Compton - Burnett Jacek Dehnel Jakub Ćwiek Jan Balabán Jan Miodek Jan Parandowski Jerome K. Jerome Jerzy Bralczyk Jerzy Krzysztoń Jerzy Pilch Jerzy Sosnowski Jerzy Stypułkowski Jerzy Szczygieł Joanna Bator Joanna Fabicka Joanna Jagiełło Joanna Łańcucka Joanna Marat Joanna Olczak - Ronikier Joanna Olech Joanna Sałyga Joanna Siedlecka Joanne K. Rowling Joao Silva Jodi Picoult John Flanagan John Green John Irving John R.R. Tolkien Jonathan Carroll Jonathan Safran Foer Joseph Conrad Joyce Carol Oates Judyta Watoła Juliusz Słowacki Jun'ichirō Tanizaki Karl Ove Knausgård Katarzyna Boni Katarzyna Grochola Katarzyna Michalak Katarzyna Pisarzewska Kawabata Yasunari Kazuo Ishiguro Kelle Hampton Ken Kesey Kornel Makuszyński Krystian Głuszko Kurt Vonnnegut Larry McMurtry Lars Saabye Christensen Lauren DeStefano Lauren Oliver Lew Tołstoj Lisa See Liza Klaussmann Maciej Wasielewski Maciej Wojtyszko Magda Szabo Magdalena Tulli Maggie O'Farrel Majgull Axelsson Małgorzata Gutowska - Adamczyk Małgorzata Musierowicz Małgorzata Niemczyńska Małgorzata Warda Marcin Michalski Marcin Szczygielski Marcin Wroński Marek Harny Marek Hłasko Maria Ulatowska Marika Cobbold Mariusz Szczygieł Mariusz Ziomecki Mark Haddon Marta Kisiel Mathias Malzieu Mats Strandberg Matthew Quick Melchior Wańkowicz Michaił Bułhakow Milan Kundera Mira Michałowska (Maria Zientarowa) Natalia Rolleczek Nicholas Evans Olga Tokarczuk Olgierd Świerzewski Oriana Fallaci Patti Smith Paulina Wilk Paullina Simons Pavol Rankov Pierre Lemaitre Piotr Adamczyk Rafał Kosik Richard Lourie Rosamund Lupton Roy Jacobsen Ryszard Kapuściński Sabina Czupryńska Sara Bergmark Elfgren Sarah Lotz Serhij Żadan Siergiej Łukjanienko Sławomir Mrożek Stanisław Dygat Stanisław Ignacy Witkiewicz Stanisław Lem Sue Monk Kidd Suzanne Collins Sylvia Plath Szczepan Twardoch Tadeusz Konwicki Terry Pratchett Tomasz Lem Tore Renberg Tove Jansson Trygve Gulbranssen Umberto Eco Vanessa Diffenbaugh Virginia C. Andrews Vladimir Nabokov Wiech William Shakespeare William Styron Wioletta Grzegorzewska Wit Szostak Witold Gombrowicz Wladimir Sorokin Wojciech Tochman Zofia Chądzyńska Zofia Lorentz Zofia Posmysz

Popularne posty

O mnie

Moje zdjęcie
Nie lubię kawy na wynos: zawsze się oparzę i obleję. Maniakalnie oglądam "Ranczo" i jeszcze "Brzydulę".Uwielbiam zimę. I wiosnę. I jesień. I deszcz. Lubię ludzi. Kocham zwierzęta. Czytam, więc wmawiam sobie, że myślę.