Słowo się rzekło, rozpoczęło się nadrabianie związane z wyrzutami sumienia i proszę, oto efekty: w poniedziałek zakończyłam lekturę pierwszego tomu
Dzienników Witolda Gombrowicza..
Chwilami zachwycona, momentami zniesmaczona, czasami pełna litości i współczucia męczyłam ten pierwszy tom
Dzienników Gombrowicza bodaj dwa tygodnie (a tomów na półce zostało wszak jeszcze dwa..). Pewności nie mam, jak długo dokładnie zajęła mi lektura, bowiem porzucałam książkę, jak tylko wpadło mi w oko coś znacznie ciekawszego. Rzecz jasna nie powiem, że Gombrowicz w ogóle nudził, albo że może był miejscami zbyt nachalnie bezczelny wobec rodaków. Nie, bo to nie byłoby do końca prawdą. Nie, bo w zasadzie to dość przebrzmiałe, dawne dzieje, lat temu już sześćdziesiąt, a tamten kij wrzucony w mrowisku stracił już na swojej sile impetu. Zmienił się w kraju ustrój, zmienił się świat, a w międzyczasie Gombrowicz umarł i teraz jest wbrew własnym zamiarom "wielkim pisarzem". Choć, tu rację mu muszę przyznać, mentalność Polaków nie uległa zmianie i całkiem nieźle on wieszczył, jak będzie wyglądała przyszłość polskiej literatury. Szkoda jednak, że jednocześnie siebie tak wydelikacał, wybielał, ukazywał w lepszym świetle, niemalże w belferskim tonie pouczał, chociaż sam wyemigrował i nie mógł do końca rozumieć tego, co się dzieje w kraju, a więc trochę przykre, że krytykował kolegów po piórze, inteligentów, czytelników aż tak dobitnie. I nawet czasami nie do końca za styl, czy za konkretny utwór, ale też za pewne postawy. Z czym jednakże momentami aż ciężko bywało się nie zgadzać...
Co myśleć o poziomie intelektualnym i wszelkim innym poziomie
osoby, która dotąd nie wie, że słowo zmienia się zależnie od tego jak
jest użyte - że nawet słowo róża może stać się niepachnące, gdy jawi się
na ustach pretensjonalnej estetki, a nawet słowo na"g.." może stać się
doskonale wychowane, gdy posługuje się nim świadoma swych celów
dyscyplina?
Ale oni czytają dosłownie. Jeśli ktoś używa
wzniosłych słów - szlachetny; jeśli krzepkich - silny; jeśli ordynarnych
- ordynarny. I ta tępa dosłowność panoszy się nawet na najwyższych
szczeblach społeczeństwa - więc jakże marzyć o literaturze polskiej na
szerszą skalę? *
Dziennik z okresu lat 1953 -1956 obejmuje zapiski
quasi osobiste (nie dajmy się jednak nabrać temu wszędobylskiemu "ja" czy zachwytowi, że zakupił był właśnie za ciasne buty), zapiski dotyczące wspomnień własnych o pierwszych momentach w Argentynie, oraz naprzemiennie krytykowanie polskich: literatury, katolicyzmu, komunizmu, egzystencjalizmu i marksizmu, oraz komentowanie wydarzeń w kraju. Kolejno pod pręgierze słów pisarza muszą pójść w tej defiladzie zarówno katolicy (kraj jest zdziecinniały, bo prowadzony za rączkę przez kościół), jak i komuniści, poeci (
nikt prawie nie lubi wierszy**), uznani polscy pisarze, jaki i ci znacznie słabsi, temat niepodległości odzyskanej w 1918 roku, na którą w ogóle nie byliśmy przygotowani, literatura okresu Młodej Polski, oraz Dwudziestolecia Międzywojennego, z wyszczególnieniem co zacniejszych nazwisk tych epok, na których nie pozostawił nawet cienia wątpliwości, że wszystko to marność, marność nad marnościami.
Zarozumiałość moja trąci poważną chorobą*** przyznaje między wierszami, a ja przez grzeczność nie zaprzeczę.
Gombrowicz wcale nie potrafił odnaleźć się łatwo w emigracyjnej
rzeczywistości, szczególnie gdy minął wstrząs pierwszych wrażeń i spotkań z nowymi ludźmi, poszukiwań nowych doznań, imprez i dziwnych dialogów z kolejną dawką ironicznego prezentowania własnej osoby; gdy nadeszły momenty osamotnienia w jego notatki wkradał się w opisach przemyt
tęsknoty, której mam wrażenie, sam do końca nie był świadomy. Częste
nawroty do Witolda Gombrowicza z przeszłości są próbą nie tylko
uporządkowania pierwszych miesięcy w Argentynie, ale także formą
autoterapii, powrotów do dawnych miejsc i ludzi, do tego co minęło i nie
wróci, a więc tym tęskniej przychodzi do nich sięgać myślą.
Tam, przewiany, usiłuję dokonać rzeczy nad siły a tak upragnionej - nawiązać z Witoldem Gombrowiczem do epok niepowrotnych. Rekonstrukcji mojej przeszłości
poświęciłem wiele czasu, ustalałem pracowicie chronologię, wytężałem
pamięć do ostateczności szukając siebie, niczym Proust, ale nic się nie
da zrobić, przeszłość jest bezdenna, a Proust kłamie - nic, zupełnie nic
nie da się zrobić...****
Dziennik ten, co warto tutaj odnotować, nie był dziennikiem osobistym sensu
stricte. Pisany z myślą, że idzie do druku, najpierw we włoskiej, a
potem w paryskiej "Kulturze" nie mógł takim do końca być. Miał ogromną
funkcję autokreacji, wypowiadania swojego zdania na temat tego, co się
dzieje w Polsce, na temat ówczesnej literatury i kultury, bo tylko tą
drogą Gombrowicz miał jakikolwiek głos, o którym wiedział, że na pewno
dotrze do kraju. A zatem z założenia był kolejną formą wypowiedzi
literackiej w pozornej okładce osobistego notatnika, kolejnym
pstryczkiem w nos kolegom literatom tworzącym w kraju, kolejną ucieczką
od upupenia, a jednocześnie poszukiwaniem w tym upupeniu kryjówki. Jak również był
Dziennik głośną i publiczną próbą znalezienia formy dla samego siebie. Znajdują się tu, oprócz wyżej wspomnianego potępienia polskiej literatury, i notatek osobistych, również wrażenia z lektur bądź ich krytyka (m. in. książki Camus czy Simone Weil), próby zapisu snów, czegoś co miałoby szansę być rozwinięte w opowiadanie, choć w tych latach ciągle tętniące głosem
Ferdydurke, jej oddające niejako honor, do niej nawołujące i nawiązujące. Zresztą, do tej powieści Gombrowicz często powraca, raz martwiąc się jej recepcją, za chwilę zupełnie ignorując jej brak, raz angażując się w tłumaczenie
Ferdydurke na hiszpański, za chwilę zupełnie odwracając się od samego siebie z okresu
Ferdydurke, by po chwili stwierdzić, że nadal jest dokładnie tak samo niedojrzały, jak podczas jej pisania. Myślę, że o lekturze kolejnych tomów
Dzienników mogę zakładać podobnie, jak Gombrowicz napisał o lekturze
Procesu Kafki..
(..)
zabrałem się ponownie do przeglądania Procesu
porównując go ze sceniczną wersją Gide'a. Ale i tym razem nie udało mi się przeczytać uczciwie tej książki - olśniewa mnie słońce genialnej metafory, przebijające się przez chmury Talmudu, ale czytać stronę za stroną, nie, to nad siły.*****
Dziennik 1953 - 1956, Witold Gombrowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004
* str. 26
** str. 339 (dodatek
Przeciw poetom)
*** str. 61
**** str. 119-120
***** str. 153