Początków było wiele.
A to o tym, jak to pierwszy raz przeczytałam Oskara i panią Różę, jeszcze w księgarni, jeszcze zanim dotarłam do kasy cała we łzach.
A to o tym, jak na drugim roku studiów z psychologii jedna z prowadzących zaprosiła nas do udziału w wolontariacie w dziecięcym hospicjum, a potem musiała chwilę wyjaśniać, dlaczego część z nas musi zrezygnować z tego pomysłu ("Macie pomagać, a nie płakać z tymi dziećmi")
I jeszcze o tym fragmencie z przygód Rudolfa i spółki, gdy Rudolf i BB Blacha 450 wybrali się do szpitala na dziecięcy oddział onkologiczny i autorka przewrotnie zweryfikowała poglądy czytelnika na postać BB Blachy 450. Fakt, też miałam łzy w oczach (coś ostatnio sporo tych łez, jeszcze się okaże, że jednak jestem bardziej kobieca, niż sama się o to posądzałam).
Wreszcie o tym, jak to się mści stereotypowe osądzanie, bo przecież wzięłam książkę Barbary Kosmowskiej za lekturę lekką, łatwą i przyjemną w odbiorze, traktując ją jako miły przerywnik, tylko dlatego, że przeznaczona dla kategorii wiekowej plus minus szesnaście lat. Błąd! Nie do końca jest lekko, łatwo i przyjemnie. W zasadzie to przewija się tu sporo trudnych tematów i spraw..
Później przyszła mi do głowy taka refleksja, że to niezwykłe, że taka nieduża książka może przywołać tyle wspomnień i nawiązań.
I pytanie do samej siebie skąd się wzięła u mnie maniera częstego wyjaśniania, czemu po coś sięgnęłam. Na litość, ileż można? Czytam literaturę dla dzieci i młodzieży i nic tego nie zmieni, nawet jak mi stuknie mocno poważniejsza liczba w papierach. Trudno, widać, nastoletnia wersja mnie jest we mnie głęboko zakorzeniona. Dorastać w tej kwestii absolutnie nie mam zamiaru.
O i jakoś lżej na duszy.
Pozłacana rybka zaczyna się od końca wakacji, które Alicja spędza u Babci i Dziadka na wsi. Jest pięknie, tak pięknie, że szkoda w ogóle wracać do miasta. Babcia pysznie gotuje, Dziadek zaraził pasją fotograficzną, a Panna Fryzunia to najbardziej urocza krowa pod słońcem. Poza tym wracać do domu, gdzie mama wiecznie poświęcona biografii Astrid Lindgren wydaje się, że zapominać, że ma w ogóle córkę, a tata, który jakiś czas temu zdążył założyć nową rodzinę, ma już dla Alicji czasu zdecydowanie mniej. Chociaż Alicja tęskni za swoimi rodzicami, to jednak ich rozwód obciążył czternastolatkę wystarczająco mocno, by mieć ochotę na ucieczkę od rzeczywistości. Szczególnie, gdy pod koniec wakacji wraca z pracy w Niemczech Robert, bardzo drogi Alicji sercu przyjaciel i chciałoby się tylko ten czas zatrzymać...
Powrót do rzeczywistości będzie jednak dużo trudniejszy niż Alicja się spodziewa. Na stacji nie odbierze jej tata, choć tak było ustalone, a przyczyna jego nieobecności wywoła bolesny skurcz w sercu. Mały braciszek Alicji, Fryderyk, synek z drugiego małżeństwa jej taty, okaże się śmiertelnie chory i Alicję i jej bliskich czeka najtrudniejsza lekcja życia. Lekcja z umierania.
Ten skurcz nadziei jaki chwyta człowieka w takich sytuacjach jest bezlitośnie beznadziejny. Bo cóż z tego, że to tylko powieść, cóż z tego, ze tylko dla młodzieży, jak i tak porywa falą trudnych emocji i jest przyczyną roztrzepania w pracy i uporczywej myśli, co dalej z małym Fryckiem... Ostrzeżenie zatem do przyszłych czytelników - nie czytajcie w drodze dokądś, gdy będziecie zmuszeni przerwać lekturę. To może tylko wyprowadzić z równowagi, zdenerwować i zepsuć resztę dnia, gdy jest tak niezbędna koncentracja! Wyjątkiem jest sytuacja, gdy podróż jest kilkugodzinna..
Nie wiem czy są w tej powieści jakieś mankamenty. Są? Na pewno jakiś uczony człowiek znajdzie. Szczęśliwie, ja jestem tylko prosty czytelnik i nie znalazłam. Rzecz jasna można by się przyczepić, że dość sporo problemów przytrafia się jednej czternastolatce, ale swoją drogą, jest to jednak dość życiowe i nie da się powiedzieć, że coś takiego jest naciągane. Czyta się przysłowiowym jednym tchem. Niczym jazda na kolejce wąskotorowej, zapiera dech w piersi. Ciężko się zatrzymać w zaczytaniu. Nie wiem czy polecać. Bo jest świetna, ale dla wrażliwców takich jak ja jednak zwyczajnie, za bardzo wzruszająca. Odganianie łez to naprawdę trudna sztuka!
Pozłacana rybka, Barbara Kosmowska, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2012
Przeczytalam "niebieski autobus" Kosmowskiej i bardzo mi sie podobala. Widze, ze i "Pozlacana rybke" powinnam wpisac na swoja liste.
OdpowiedzUsuńHa, to już druga książka Kosmowskiej jaka jest mi polecana :) Coś czuję, że się zaprzyjaźnię z jej książkami :)
UsuńCzytałam "Pozłacaną rybkę". Kiedyś... I pamiętam tylko, że ją lubiłam. Jednak nie została we mnie na dłużej. W odróżnieniu od "Oskara i pani Róży" (znaczy, ta druga też jakoś strasznie do mnie nie przemówiła, ale przynajmniej więcej z niej pamiętam. Z książek tego typu polecam
OdpowiedzUsuńNa koniec świata". Chociaż to może troszkę inny typ... :p)
Pamiętam też, że próbowałam czytać "Teren prywatny" Kosmowskiej, ale nie chyba nawet nie dokończyłam.
PS.Piękne wydanie Muminków :)
O, a to widzisz ciekawe. W moim odczuciu "Pozłacana rybka" jest zdecydowanie lepsza od "Oskara i pani Róży".. Kolejny tytuł widzę do odnotowania :) Chętnie sięgnę.
UsuńPs. Wiem! Uwielbiam je :) I nie bez powodu sfotografowane właśnie przy tej okazji :) W książce Alicja dostaje kubek i talerz z Muminkami w prezencie ;)
O, jak się cieszę, że już napisałaś o "Rybce"! Twoją recenzję porządnie przeczytam po lekturze powieści Kosmowskiej, a już ją właśnie wydłubałam ze stosów. :) Teraz Twój tekst przemknęłam tylko wzrokiem, żeby się nie sugerować. Zapowiada się kolejna niezapomniana powieść!
OdpowiedzUsuńTak, tak, zdecydowanie po lekturze :) I potwierdzam - niezapomniana :)
UsuńJa miałem do "Oskara ...." zastrzeżenia, choć oczywiście historia umierającego chłopca i we mnie wyzwoliła emocje. A temat wolontariatu ostatnio przewinął mi się w "Klubie Mało używanych Dziewic" Szwai.
OdpowiedzUsuńTeż jakieś pewnie miałam, choć dziś nie pamiętam już tak dokładnie.. Musiałabym sobie przypomnieć. W każdym razie ogólnie do Schmitta mam sporo zastrzeżeń.
UsuńUwierzysz jeśli powiem, że w ogóle nie znam Szwai? ;) Chyba czas zajrzeć do którejś z jej książek..;)
Jako że lektura miała miejsce w 2005 roku wsparłem się Pamięcią z Otchłani Internetu. Oto co wtedy miałem do powiedzenia o "Oskarze ...":
UsuńOd czasu kiedy "Alchemik" zrobił kolosalną karierę, nie tylko w Polsce, ale również na świecie, namnożyło się, jak nie przymierzając królików w Australii, pisarzy "przypowieściowych". Nie wiem czym tłumaczyć wielką popularność tego rodzaju literatury. Czy tym, że ludziom nie chce się samodzielnie myśleć o ważnych sprawach, takich jak: życie, miłość, śmierć? Czy tym, że w dzisiejszych czasach, rzeczy ważne, a jednocześnie proste muszą być wykładane wprost, żeby czytelnik mógł je bez wysiłku przyswoić?
Powiem wprost: daleki jestem od zachwytów krytyki i recenzji z uznanych pism. Oczekiwania z każdą stroną rozbijały się o fakt jaka książka jest. A jest nijaka. Schmitt przemawia ustami swego bohatera, nieuleczalnie chorego chłopca, któremu zostaje 12 dni życia. Przemawia w sposób, który mnie osobiście wydawał się zbyt "dorosły" jak na 10-latka, a jest, moim zdaniem, wynikiem wciśnięcia w usta małego chłopca "ważnych spraw". Ot wyglądało to tak, jakby Oskar mówił to co Schmittowi wydawało się, że on powiedziałby będąc w jego sytuacji. Wyszło sztucznie. "Oskar ..." to próba napompowania czytelnika optymizmem, zarażenia wiarą i przygotowania do spotkania z misterium śmierci. Próba jak dla mnie nieudana. Wiem jednak, że są ludzie, którym ten rodzaj literatury odpowiada. Jeśli lubisz przypowieści i nie boisz się tzw. "trudnych" tematów, ta 78-stronicowa książeczka jest dla Ciebie. Mnie jakoś tak niespecjalnie ;(
A "Klub ..." był chyba moją pierwszą książką Szwai i mimo, że wielce zachwalany przez sąsiadkę, nie porwał na tyle by sięgnąć po coś jeszcze. Wiem, wiem, maruda ze mnie :D
Aż się prosi o okrzyk, ale się wstrzymam ;)
UsuńLubię blogowe marudy, co tu dużo mówić.. ;) Wiesz, dylemat podawania pewnych tematów na tacy, upraszczania, niemalże dosłowności już od jakiegoś czasu mnie zastanawia. Pamiętam z pierwszej lektury "Oskara.." emocje. Były silne i to nie ulega wątpliwości. Nie poddawałam wtedy lektury analizie. Młoda, głupia byłam ;) powiedzmy. Bo widzę czasami zasadność istnienia tego typu lektury. Proste, podane na tacy wcale nie musi być tożsame z gorsze, czy głupie. Może czasami człowiek potrzebuje na chwilę wyłączyć myślenie - nie wiem, tak gdybam tylko. Wiem, że jest pewna granica tej prostoty, która dla mnie już przechodzi w głupotę i tu niestety prosi się o wzmiankę ponownie wymieniony przez Ciebie Coehlo. Muszę tu jednak dodać, że chyba ważny jest wiek i doświadczenie życiowe w jakim się czyta danego autora. Pamiętam, że gdy miałam 17 lat "Alchemik" nawet mi się podobał (nie piałam z zachwytu, ale podobał mi się). Dziś nie mogę czytać tego typu bzdur. Wszystko jednak jest wielokontekstowe ;)
Aha.. ale i tak może zajrzę do Szwai bo jakoś często się przewija temat jej książek i jestem zwyczajnie zaintrygowana ;)
masz rację, że nie ma potrzeby się tłumaczyć z czytania książek dla młodzieży! nie tylko dlatego, że wiele z nich naprawdę przyjemnie się czyta, ale po prostu myslę, że będąc dorosłymi zbyt często zapominamy jak to jest być dzieckiem. a przecież własnie teraz możemy robić rzeczy, któych nie moglismy robić jako dzieci, bo czy to nie mielismy swoich pieniędzy czy rodzice nam zabraniali. dla mnie dorosłosć to czas na spełnienie marzeń z dzieciństwa :)
OdpowiedzUsuńjakbyś mi w myślach czytała! ależ pięknie dopisałaś to co mi samej po głowie chodzi :) Dzięki! :D
Usuń"Oskar i pani Róża" to dla mnie niesamowita książka. Bardzo, bardzo ją lubię, a już jak moja siostra w teatrze zagrała panią Różę, to się wzruszyłam na maksa. Ale nie o tym chciałam, tylko o tym, że tak fajnie piszesz o tych młodzieżowych książkach, że coraz bardziej skłaniam się by też nie poprzestawać tylko na literaturze dorosłej...
OdpowiedzUsuńSkoro tak Ci się podobał "Oskar.." to "Pozłacana rybka" tym bardziej powinna Cię urzec :) Dziękuję za miłe słowa - kochana jesteś! :*
Usuńja z książek młodzieżowych czytam tylko Jeżycjadę ;)
OdpowiedzUsuńI też fajnie :)
Usuń