Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niecodziennie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niecodziennie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 22 maja 2014

Wyspa kotów. Naprawdę krótka fotorelacja

   Najpierw widać jaszczurki. W zasadzie nie tyle widać, co śmigają człowiekowi pod nogami, toteż trudno jest nie zwrócić na nie uwagi. Czasami przemyka coś większego, trudno mi było zidentyfikować, co dokładnie. Zwierzątko wielkości mniej więcej kreta. Buszuje w krzakach i pędzi przed siebie. Koty zaś wylegują się wszędzie. Domagają uwagi i pieszczot. Przyznaję, można się było zmęczyć. Przed samym sklepem leżało dziewięć sztuk! I każde wpatrzone w człowieka z wyczekiwaniem. Nie wiem, jak można je było mijać bez odpowiedniego zestawu pieszczot. Za to osły są na pocztówkach. Magnesach na lodówki. Torbach. Tylko tak poza tym nigdzie ich nie widziałam..

  Cypr to wyspa kotów, którym nie miałam czasu zrobić zdjęć, bowiem byłam zajęta czymś innym. Każdy kociarz wie, jakie są obowiązki wobec kota., więc rozpisywać się nie muszę Te cypryjskie na dodatek są doskonale świadome, kogo z tłumu wyrwać do wykorzystania w celu wiadomym. Gdyby nie to, że na pewno miałabym problem przy przejściu przez granicę, kilka z nich powędrowałoby ze mną do kraju (jednemu nie przeszkadzała nawet perspektywa podróży w zwykłe torbie płóciennej). Może to i lepiej, że z przewozem zwierząt jest tyle problemów...Ale ja tu przynudzam o cypryjskiej faunie, a pewnie ciekawiej będzie zerknąć na zdjęcia.

  Mieszkaliśmy w małej miejscowości Ayia Napa, skąd do Larnaki jest około 40km. Żeby cokolwiek obejrzeć szukaliśmy wszelakich możliwości transportowych. Okazało się, że całkiem tanio jest wynająć taksówkę - limuzynę (bo takie są po prostu tam bardzo popularne i trudniej o zwykłą) i nią objechać parę interesujących miejsc. Jak Sea Caves, miejsce, dla którego zdecydowanie warto pojechać na Cypr.

Sea Caves widok zapierający dech w piersi

Jakiś dowód na to, że tam byłam ;-)

   Dzięki współpracy naszego biura podróży z innym biurem podróży mogliśmy skorzystać z oferty wycieczek zorganizowanych, rzecz jasna już za dodatkową opłatą. Wybrałam Famagustę, leżącą na tureckiej części Cypru, gdzie miałam okazję zobaczyć odrobinę pozostałości po starożytnych Grekach, z widownią teatru, jako częścią dla mnie najistotniejszą.


Rzeźby były pozbawione głów nie tylko z powodu trzęsienia ziemi, ale także z powodu zmiany wyznania. Gdy Grecy przeszli na chrześcijaństwo zmienili też swoje zapatrywania na wcześniejsze eksponowanie ludzkiego ciała...
Najważniejsze miejsce dla maniaka teatralnego. Widownia starożytnego teatru. Zasiadłam wzruszona.
Ta sama widownia od góry
Dzięki przekroczeniu granicy (a tak, byłam przez chwilę również w Turcji) miałam okazję dokonać odkrycia, że jak na części greckiej Cypru królują koty, tak tutaj można spotkać same psy!

pan pies dostrzegł jaszczurkę i w związku z tym kompletnie nas ignorował
  I jaszczurki. Szkoda, że większość się tak strasznie płoszyła, bo z przyjemnością bym je sfotografowała. Przede wszystkim są przepiękne! Gdy udało mi się przez chwilę nie ruszać i wstrzymać oddech mogłam popatrzeć na którąś z nich nieco dłużej niż kilka sekund. Interesowały mnie niesamowicie, choć tak trudno było je obejrzeć dokładniej.

  Przyznaję, że ten tydzień był pod każdym względem świetny. Odpoczęłam, odcięłam się od codzienności i wróciłam naprawdę naładowana pozytywną energią. Aż sama nie mogę uwierzyć, że to był tylko wyjazd służbowy..

Na tych leżakach czytałam sobie interesującą rozmowę o języku, czyli "Wszystko zależy od przyimka"

  Tradycyjnie jednak, najbardziej się cieszę z powrotu. Tym razem utrudnionego, bo Potwory gremialnie się na mnie obraziły. Chwilę mi zajęło ułaskawianie i przepraszanie. Może wyczuły, że cypryjskie koty miały mnie trochę w szachu..
:-)

Czytaj więcej

sobota, 10 maja 2014

Larnaka, a właściwie Ayia Napa

   Zawsze myślałam o sobie, że jestem kanapowiec pospolity. Nie, nie myślałam - ja to wiedziałam. W zasadzie nadal wiem. Wszelkie wyjazdy rodzinne kończą się u nas decyzją, że zostajemy u siebie. Mamy las, mamy rzekę, mamy wszystko pod nosem co trzeba, a i tak gdziekolwiek nie pojedziemy tachamy ze sobą walizy książek. Już dawno doszliśmy do wniosku, że nie ma żadnej różnicy, gdzie je czytamy. Czy nad morzem, czy w górach, czy nad naszym swojskim Świdrem. Jednakże moja praca zmusiła mnie do zmiany zasadniczej. Od trzech lat rzuca mnie po świecie i jak na początku reagowałam nerwowo, wracałam szczęśliwa, że jestem już po, tak w tym roku jakoś mniej mnie nosi, męczy i nawet jakby się nieco cieszyła? 


  Oczywiście waliza książek będzie. Bez tego ani rusz. Marcin namawia mnie na czytnik, ale ja chyba wolę zabrać książki tradycyjne. Lot jest krótki w porównaniu z moimi dotychczasowymi doświadczeniami, bo ledwie trzygodzinny, toteż znając moje lęki podczas lotu nawet nie zdążę otworzyć żadnej z książek. Jak mnie wbije w fotel na starcie tak mnie z niego wydłubią po owych trzech godzinach. Oby w całości. I byle się nie skompromitować za mocno w oczach klientów. A potem plaża i książka i odcięcie się od codzienności! Można by rzec, że prawie jak wakacje. Ktoś mądry jednak dobrze powiedział, że "prawie" czyni wielką różnicę.

  Wylot jutro w nocy a wracam 19 maja i dopiero wtedy pewnie odezwę się na blogu. Mam w planach jeszcze parę tekstów, które chciałabym wrzucić, żeby się pojawiały automatycznie, ale nie wiem czy zdążę. Jeszcze ostatnie zakupy, jeszcze pakowanie, jeszcze jak zwykle panika przed lotem. Kto wie, może jednak gdzieś między pakowaniem a paniką uda mi się coś napisać :-)

Czytaj więcej

sobota, 3 maja 2014

"Życie ukryte w słowach" Isabel Coixet

  Rzadko jest u mnie o filmach, bo i oglądam je rzadko. Książki i teatr pochłaniają mój wolny czas w większości, a przecież nie tylko wolnymi chwilami się żyje. Za mało czasu na wszystko toteż filmy są dla mnie raczej ostatecznością, gdy już jest ten swobodniejszy czas przeznaczony na pasje mola książkowego (bo absolutnie się nie przyznam publicznie, że i tak wszystkie wolne chwile poświęcam na książki i teatr, ledwie mieszcząc w tym paśmie czas na cokolwiek innego). Na Życie ukryte w słowach namówiła mnie serdeczna koleżanka. Płyta z filmem przeleżała parę dni nim w końcu sięgnęłam. Do obejrzenia filmu dojrzewam zdecydowanie dłużej niż do nawet najtrudniejszych lektur. Obraz nie zawsze do mnie przemawia, wolę jednak możliwości własnej wyobraźni. Tu nastąpiła niespodzianka. Film jest skromny w swojej wymowie, dominuje cisza, zaś słowa, które nareszcie popłyną mają niebywale silną moc. I ta skromność wtedy jest tak dobitna w ciszy dramatu, o jakim usłyszycie, że wszelka krzykliwość byłaby nie tylko nie na miejscu, ale też wyrazem braku delikatności.

Sarah Polley jako Hannah, główna bohaterka Życia ukrytego w słowach, źródło
  Tu nie wolno pisać o fabule, bo choć ogólnie jest prosta to zawiera ogromne zawiłości ludzkich losów, których detali zdradzać nie wypada, by fabuła mogła odsłaniać przed widzem te szczegóły z taką samą drobiazgowością, z jaką odważy się ją odsłonić sama Hannah, główna postać kobieca tego obrazu.

  Tutaj mówienie o emocjach ściskających za gardło nie jest żadną przesadą. One naprawdę ściskają za gardło. Film wart każdej minuty mu poświęconej.


Życie ukryte w słowach (hiszp. La vida secreta de las palabras, ang. The Secret Life of Words) – hiszpański film z 2005, reżyseria Isabel Coixet. 


Obsada
Sarah Polley: Hannah
Tim Robbins: Josef
Julie Christie: Inge
Sverre Anker Ousdal: Dimitri
Czytaj więcej

wtorek, 17 września 2013

Drogi widzu teatralny

Niestety, to nie jest przejawem dobrego wychowania spóźnianie się na przedstawienie teatralne.
Robienie zdjęć podczas spektaklu nie świadczy o zachwycie grą aktorską.
Sprawdzanie smsów nie należy do spektrum typowych zachowań.
Chrapanie również.
Wyciąganie napojów energetycznych o charakterystycznym smrodzie, nie jest przejawem entuzjazmu spektaklem.

Szczerze mówiąc drodzy Państwo przyszliście do teatru.. Czy to w ogóle miało dla Was jakieś znaczenie?

Nie rozumiem. Drogie, szanowne polskie społeczeństwo. Co się z Wami dzieje? Skąd się wzięło to, za przeproszeniem, podłe, niewychowane towarzystwo w Teatrze Narodowym?

Czuję się zdruzgotana, załamana i zawiedziona.

Próbuję się z tego otrząsnąć i zachować w pamięci jedynie wrażenia z pięknego spektaklu.
Powtarzam to sobie niczym mantrę.

Ale mogę jedynie jak Danuta Stenka smutno zwiesić głowę i już nie powiedzieć więcej nic.

Źródło

Czytaj więcej

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Relacje i więzi rodzinne..;)

Mam nietypową rodzinę. Nas dwoje i Potwory, które Potworami zostały po trudach wychowawczych z Brunem. W sumie zatem mamy przykład skąd się bierze odpowiedzialność zbiorowa ;) A w końcu to Bruno był problematyczny, nie Pan Kot, ani Pestka. W zasadzie zarówno Pan Kot, jak i Pestka doskonale obchodzili się bez Bruna, żyjąc w pełnej zgodzie i symbiozie, jedno uzależnione od drugiego dużo bardziej niż od nas. Czasami wręcz dawało się odczuć, że im przeszkadzamy..

Z czasem, jak to w rodzinie bywa, nasze domowe relacje uległy drobnemu przeszeregowaniu. Pan Kot co prawda nadal uwielbieniem obdarza jedynie Pestkę, a ona z kolei, jako najstarsza w stadzie, otoczyła opieką dużo większego od siebie Bruna. I tak, gdy zdarza się, że według Pestki jakiś pies zagraża Bruneczkowi to niezależnie od gabarytów jest pewne, że będzie miał z Pestką do czynienia. Z drugiej strony niech tylko Pestkę coś zaboli, to Bruno nie da nikomu już spokoju. Gdy niespełna rok temu na spacerze Pestka zraniła się drutem to Bruno uratował sytuację. Ponieważ drut musiał być gdzieś na ziemi, Pestka miała zraniony brzuch, czego Marcin nie zauważył ani podczas spaceru, ani po spacerze. Bruno tak długo go nękał, że Marcin dzięki niemu, jego niepokojom odkrył, że Pestka jest ranna. Skończyło się na szwie i strachu, ale dotąd się zastanawiamy, co by się stało, gdyby nie Bruno.. Bo Pestunia, cichy piesek, nawet nie zaskomliła, że coś ją boli, coś się dzieje..

Nasze relacje z Potworami zmieniają się w zależności od pory dnia. Rano, gdy wstaję mam nieodłącznego towarzysza porannych wędrówek, między kuchnią, a łazienką (tak wiernego, że do wanny też by za mną poszedł.. a jakże..)


I choć wkurza mnie najbardziej, najczęściej jest powodem bezsilnej złości, to jednak trzeba przyznać, że nie wyobrażam sobie domu, bez tego wiecznie śliniącego się kudłacza.. Szczególnie, że to ten Potwór po moich powrotach z wojaży na ogół nie potrafi przyjąć do wiadomości, że już nie wyjeżdżam nigdzie i na wszelki wypadek pilnuje tego na swój sposób, siedząc przy mnie, chodząc za mną, kładąc mi łeb na klawiaturze, gdy piszę..

Jeśli zdarzy się, że mamy w środku tygodnia wolny dzień, Potwory nas zgodnie ignorują! Środek dnia jest zarezerwowany na spanie, leżenie, przewracania się na bok, zmianę miejsca do leżenia, znowu przewrócenie się na bok, ziewnięcie i inne równie fascynujące zadania. Dopiero pod wieczór łaskawie zwracają na nas ponownie uwagę..

Najbardziej uwielbiam Potwory w komplecie, choć one udają, że nie uprawiają tak haniebnej praktyki jak przebywanie w swoim sąsiedztwie. Wręcz, według Pana Kota, psy są niegodne przebywać w jego towarzystwie. Przynajmniej, nie za blisko..



Bez Potworów nie dzieją się żadne ważne rzeczy w naszym życiu. Wzięły udział również w naszej sesji narzeczeńskiej jako jej niezbędni bohaterowie



A tylko nieliczni wiedzą, że miały również zostać gwiazdami pewnej reklamy (chcąc oczywiście podreperować domowy budżet)..




Tylko Pan Kot ma to wszystko



jak zwykle w głębokim poważaniu.. On nie musi niczego udowadniać, to my musimy go adorować, nie on nas. Na co oczywiście w ogóle nie narzekamy! :)
Czytaj więcej

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Prześladuje mnie...

Film, jak film. Ani w moim typie tematycznym, ani w kręgu zainteresowań (za to cóż, w kręgu zainteresowań mojego "wiecznego" chłopca..). Ba, na pewnym etapie fabuły nie rozróżniałam dwóch (zaraz, chyba jednak trzech..) męskich postaci, ślicznych blond chłopców z odpowiednio szeroko i rzeźbiarsko rozbudowaną klatką piersiową. Wyglądali w moim odczuciu jak bliźniacy. Jednego zaczęłam kojarzyć dzięki psu dopiero.. A zatem typowa amerykańska jatka, polana obficie patosem i odwiecznym kompleksem męskości. Spisał się zaś Ramin Djawadi. Może nie tak, jak James Newton Howard przy Wodnym świecie, ani nie tak jak Klaus Badelt w pierwszej części Piratów z Karaibów, że już nie wspomnę, że na pewno nie tak jak Michał Lorenc przy Bandycie, ale i tak.. jest to całkiem ciekawy kompozytor.. Co potwierdza prosty fakt, że już nie pamiętam kiedy ostatni raz po wyjściu z kina biegłam na poszukiwania płyty ze ścieżką dźwiękową.

Mój faworyt z płyty:


Słyszycie tę gitarę? ;)
Czytaj więcej

czwartek, 30 maja 2013

O Potworach rzecz wcale nie krótka

Zaczęło się, jak to banalnie bywa, we wczesnym dzieciństwie. Mieszkaliśmy w małym, sennym mazurskim miasteczku, w starym poniemieckim biurowcu, którego umownie przetransformowano na budynek mieszkalny. Innymi słowy dorobiono zamki do drzwi poszczególnych pokoi i zaczęto udawać, że to samodzielne mieszkania. Toaleta, luksus w tamtych czasach, była jedna na cały budynek i mieściła się na ostatnim, czyli drugim piętrze. Natomiast do piwnic, położonych głęboko, wiodły wąskie, ostro zwężające się w lewo, strome schody, na których zimą było najłatwiej o kontuzję, ba złamanie z powikłaniami, co spotkało jednego z naszych sąsiadów, przezywanego przez nas dzieciaków, Bocianem. Był wysoki, szczupły i miał ptasi, ostry nos. Czyhaliśmy pod jego drzwiami zaciekawieni co tam robi. Gdy kiedyś otworzył drzwi bez ostrzeżenia i wciągnął mnie do środka swojego mieszkania przeżyłam chwilę zgrozy. A on mnie poczęstował wtedy krążkami usmażonych na patelni ziemniaków. Były pyszne! Od tamtej pory już mu nie dokuczaliśmy, a ja przez chwilę nosiłam nad sobą aureolę chwały, tej, która wróciła żywa z jaskini lwa.
Piwnica nie była oświetlona, za każdym razem trzeba było brać ze sobą latarkę, inaczej ciemność pochłaniała każdego, komu udało się bez szwanku do niej zejść. W środku śmierdziało stęchlizną, małe, zabite okienka nie przepuszczały ani światła, ani powietrza. Ale właśnie tam urządziłam legowisko kotom. Skąd się to dokładnie we mnie wzięło to już nie wiem, ale kochałam wszelkie żyjące stworzenia. Dokarmiałam koty, ale i myszy i szczury także, bo nie rozumiałam jeszcze za bardzo, że skupione razem w piwnicznej czeluści są sobie nawzajem śmiertelnymi wrogami. Wynosiłam w tajemnicy pułapki na myszy. A pewnego dnia przyniosłam Tacie umierającą małą myszkę, by ją uratował. W mojej pięcioletniej jaźni pierwszy raz otworzyła się wtedy przestrzeń na słabości mojego rodziciela.

Koty i myszy rozpoczęły wędrówkę zwierząt przez moje życie. Gdy miałam 6 lat dziadek sprowadził do domu śliczną sunię, rasy wielorakiej, której poprzedni właściciele niestety zmarli, a którą nazwano Lalką. I to Lalka była przyczyną ogromnego nieporozumienia, gdy podczas szkolnej pauzy, z wypiekami na policzkach, oznajmiłam klasowemu koleżeństwu, że nasza Lalka właśnie urodziła sześć cudnych, pyzatych szczeniąt. Dzieci patrzyły się na mnie jak na pierwszorzędną dziwaczkę i jedno odważyło się dopytać: "twoja zabawka ma szczeniaki?" I tu pierwszy raz w życiu zrozumiałam, że można używać tego samego słowa w bardzo wielu znaczeniach.
Szczenięta Lalki były zawsze, nie wiedzieć czemu, pyzate i różnej maści. Łaciate, popielate, jasnobrązowe, szare. Jednolite i kolorowe. I zawsze psotne. Gdy nadchodził moment, że były już za duże, by je nadal trzymać, szczeniaki były rozdawane wszystkim znajomym, rodzinie, a nawet przypadkowym osobom. Pamiętam, jak siedziałam na ganeczku przed klatką schodową do mieszkania dziadków i nawoływałam, niczym Ida Sierpniowa, gdy próbowała sprzedawać swoje gipsowe serduszka na jeżyckim rynku, "komu szczeniaka, komu, bo idę do domu!" trzymając pyzatą kulkę w ramionach. Gdy jakiś przechodzeń się zgłaszał dostawał podstawowy zestaw pytań. "Czy lubisz dzieci? Czy masz dzieci? Jak nie masz to po co ci pies?" Jeden pan powiedział, że owszem, nie ma, ale jego malutka żona (a potem jak czytałam Maleńką panią wielkiego domu przypomniałam sobie te słowa) właśnie jest w ciąży i za parę miesięcy ma mu urodzić ślicznego dzidziusia. I on chce by dzidziuś wychowywał się z pieskiem. I pamiętam potem jak szli z wózkiem, a pyzata kulka, już nie pyzata a całkiem smukła z przyjemnym pyszczkiem, podążała za nimi. A pan słał mi szeroki uśmiech. To były najpiękniejsze dni, te z Lalką, szczeniakiem, kotami i innym przychówkiem, jaki tylko udało mi się wokół siebie zebrać.

Toteż chyba nikogo nie powinno dziwić, że w związku z tym, posiadanie zwierzaka w domu było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Jednak w marcu 2003 roku, gdy jeszcze studiowałam moją ukochaną filologię polską, gdy sama nie miałam swojego kawałka podłogi, a książki przenoszone z jednej stancji na drugą, przeżywały swoje najcięższe chwile, posiadanie własnego czworonoga było raczej w planach na dość odległą przyszłość. Pestka postanowiła wtedy inaczej. Zanim jeszcze Wojciech Malajkat udzielił głosu Kotowi w Butach w popularnej bajce ze Shrekiem w tytule, Pestka miała opanowane do perfekcji owo słynne spojrzenie Kota, które potrafiło złamać nawet najbardziej zatwardziałe serca. Palec przeznaczenia powiódł mnie wtedy w rodzinne strony, gdzie miałam spędzić parę dni i wrócić do uczelnianych obowiązków. Gdy wychodziłam z mieszkania Babci Pestka, wtedy jeszcze bezimienna, już czekała na klatce schodowej. Prawdopodobnie sprowadziła ją tam dzieciarnia podwórkowa, w czym niewątpliwie brała również udział moja najmłodsza siostrzyczka, wówczas ledwie 11-letnia. Spojrzałam w dół, na ten czarny, mizerny tłumoczek. Pestka podeszła. Ciężko osunęła mi się na stopy. I spojrzała. "Albo mnie weźmiesz.. Albo tu umrę." Więc co mogłam zrobić innego?

Pestka w dwa lata po pojawieniu się w naszym życiu
Początki były trudne. Marcin się zdenerwował, choć wtedy jeszcze nie mieszkaliśmy razem, ale mieliśmy wkrótce to zrobić. Moje współlokatorki również, bo nie było mowy o czymś takim. A tu pies. Gdzie tam pies! Wyglądała jak nieboskie stworzenie, nie szczekała, nie piszczała, nic. Leżała bezwolna, ze smutnym pyskiem (niech mi ktoś powie, że psy nie mają mimiki.. ). Biegałam do weterynarza, bo była chora. Zastrzyki codziennie, bo zapalenie pęcherza, bo jakiś wirus, bo wreszcie sporo ran na skórze, ukrywających się pod sierścią. Gdy po dwóch miesiącach Pestka zjeżyła sierść i wydała z siebie głos, piękny, dumny szczek psiego honoru, uwłaczanego właśnie przez innego przechodzącego obok drzwi mieszkania psa, mieliśmy ochotę świętować. Wtedy już Pestkę kochali wszyscy - i Marcin i dziewczyny i nawet moja sceptycznie podchodząca do tematu Babcia. Która zresztą jest autorką imienia naszej suni. "O rany, coś ty tu za ogryzioną pestkę przyniosła?!" krzyknęła Babcia, gdy wniosłam Pestkę do jej mieszkania. I tak od pierwszej chwili Pestka, była Pestką.

Gdy w 2004 roku przeniosłyśmy się z Pestką do stolicy obie przeżywałyśmy małą traumę. Nasza malutka sunia od zawsze wyrażała głośno protest na podróżowanie autobusami, czy pociągami. A tu autobus, potem kolejny, a tu tramwaj, huk, hałas i ten tłum. Było jasne jak słońce, że Pestka nie lubi Warszawy (choć Marcin twierdzi, że dlatego, że ja jej nie lubiłam). Dorosłość dopadła nas wtedy ostatecznie. Wspólne zamieszkanie, pierwsze obowiązki w pracy, konieczność samodzielnego utrzymywania się już bez wsparcia z żadnej strony (bo cóż, pokończyły się stypendia, a renta po Tacie przeszła na młodsze rodzeństwo), a co za tym idzie, konieczność zostawiania Pestki samej w domu. Długo się więc nie zastanawialiśmy nad rozwiązaniem problemu. Pestka to uczuciowy zwierzak, kocha obecność. Dlatego już we wrześniu 2004 pojawił się Pan Kot. I wejście miał doprawdy, mocne.

Pan Kot w październiku 2004
Pan Kot nie polubił Pestki. Po domu więc miotała się wściekła kula sierści i pazurów, której nie mogliśmy w żaden sposób uspokoić, ani powstrzymać przed atakowaniem biedniej, niewinnej Pestki. To były ciężkie tygodnie. Wynajmowaliśmy naprawdę małe mieszkanko na Pradze, gdzie okna kuchni i łazienki wychodziły na tzw. galerię, a okna pokoików na betonowy parking. Mieszkanie tak małe, że dwie osoby w kuchni, to był już tłum, a do łazienki można było wchodzić tylko pojedynczo (poranne mycie zębów we dwójkę było więc istną przygodą). Toteż gdy ta chodząca kocia furia zaczęła szaleć po mieszkaniu, nie było miejsca by gdzieś uciec, schować się. Zarządzaliśmy wtedy przymusową separację. Pan Kot w małym pokoju, Pestka w dużym. Do momentu, gdy pewnego dnia Pan Kot nie wyszedł z pokoju, podbiegając rączo do Pestki i nagle ostentacyjnie się o nią ocierając. Od tamtej pory dla Pana Kota istnieje tylko Pestka. Nas ma w głębokim poważaniu.

Pestka i Pan Kot, czerwiec 2008

A zatem mieliśmy już Pestkę i Pana Kota. W zasadzie nasze życie zostało podporządkowane tej dwójce. Nie pojedziemy już w żadne miejsce gdzie nie można mieć ze sobą psa, a więc przed każdym wyjazdem siedzieliśmy z telefonem w dłoniach, obdzwaniając każde miejsca i skreślając je z listy. Pana Kota na czas podróży oddawaliśmy do mojej przyjaciółki, ale i to wkrótce zaczęło się zmieniać, bo ewidentnie Pan Kot nie lubił być bez nas, choć podróżować też nienawidził. Nie potrafię nawet oddać tych czterech godzin, spędzonych w autobusie, w drodze do mojego rodzinnego miasteczka, gdzie mieliśmy spędzić kilka dni, a Pan Kot zawodził, jakby go ze skóry odzierano. Nie pomagało nic, ani to, że trzymałam go na kolanach i próbowałam uspokoić, ani chodzenie po innych pasażerach. Nie tylko Pan Kot zresztą to uprawiał. Nie zapomnę swojego zdumienia gdy pewnego razu, Pestka cichutko, grzecznie, wdrapała się na kolana pani siedzącej zaraz za nami...A pani się na mnie spojrzała, uśmiechnęła i stwierdziła "no skoro jej tu dobrze".. I tak Pestka dojechała na obcych kolanach do naszego celu podróży. A potem bez żenady opuściła swoje legowisko, nie posyłając pani nawet pożegnalnego spojrzenia, by razem z nami opuścić autobus.

Gdy w 2009 roku naszym życiem zaczęło rządzić szaleństwo pt. "kupujemy mieszkanie" (każdy kto przechodził przez procedurę brania kredytu hipotecznego wie o czym mówię..), i gdy w końcu udało się nam przeprowadzić na nareszcie własny kawałek podłogi, gdy po rozpakowaniu wszystkich rzeczy okazało się, że tym razem nic się nie zbiło, nic nie zginęło i nie zostało zniszczone, myślałam, że najgorsze za nami. Najgorsze jednak było przed nami, bo oto z Krakowa Marcin przywiózł Bruna..
Pestka w trakcie rekonwalescencji po ataku wrednego psa, a Bruneczek od początku pokazuje swoją naturę..
Jeśli tajfun Mongolia, jaki rządził życiem Kaśki (jeśli ktoś nie wie o czym mowa odsyłam do Rokisia Joanny Papuzińskiej) wywrócił jej dotychczasową codzienność do góry nogami, to nasz tajfun przewartościował wszystkie nasze twierdzenia na temat psów i życia z nimi. Przyzwyczajeni i rozpieszczani wręcz spokojną Pestką nie mogliśmy zrozumieć, że taki maluch może:
- demolować mieszkanie
- niszczyć meble
- szantażować emocjonalnie gdy trzeba było go zostawić samego, a w odwecie nawet zjadać moją komórkę
- zjadać buty i inne nierozsądnie zostawione na wierzchu przedmioty
- przez co często też lądować na ostrym psim dyżurze
..
Teraz jest nadal najbardziej absorbującym Potworem w domu.. Nadal potrafi zjeść nie to co trzeba i nadal zmusza nas do częstych wizyt u weterynarza. Pestka jest teraz dużo od niego mniejsza, a jedynym postrachem Bruna jest.. Pan Kot. Ale to do Pestki się klei najbardziej. No, zaraz po Marcinie.

Bruno monitoruje Marcina wpisy na fb ;)


I czy uwierzycie mi, że to wszystko co teraz napisałam, ta powódź wspomnień związanych z Potworami, to przez Flush'a Virginii Woolf?


Czytaj więcej

wtorek, 23 kwietnia 2013

Miejski smog i zatoka Halong, czyli obiecany ciąg dalszy

Ulga związana z powrotem powoduje, że niechętnie wracam wspomnieniami do Wietnamu. W przeciwieństwie do pobytu w RPA nie znalazłam w tej wycieczce zbyt wiele przyjemności, toteż miła świadomość, że już po wszystkim i że mogę wrócić do normalności, powoduje, że niechętnie się zbieram do kontynuacji opowieści z wycieczki. Jednakże obiecałam ciąg dalszy relacji, toteż obietnicę spełnić trzeba.

 Charakterystyczne dla miejskiego ruchu w Wietnamie są liczne, ale to naprawdę liczne motocykle i motorynki. Chwilami ma się nieodparte wrażenie, że są tam tylko one.. I że osaczają wszelkie inne pojazdy swoją obecnością.


Jest ich tak dużo, że skojarzenie z rojem uciążliwych much jest jak najbardziej na miejscu. Zdumiewające jest jednak nie to, że jest ich tak dużo, a raczej to, że jazda na tym wehikule obejmuje wszystkie kategorie wiekowe...


A także wszelkie możliwe kombinacje ich eksploatowania:


Ale zainteresowania motoryzacyjne zostawmy na inną okazję.
W dwóch sporych miastach Wietnamu, jakie udało się nam obejrzeć, czyli w Saigonie i Ha Noi (nomen omen stolicy państwa) można zauważyć nie tylko tę charakterystyczną formę poruszania się, ale również wszechobecne stragany i stoiska, na których można znaleźć dosłownie wszystko. Od tak zwanych bibelocików, które uwielbiają głównie kobiety (obawiam się, że nie należę do tej grupy), a które służą tylko i wyłącznie do zbierania kurzu..


przez ubrania, po emanującą intensywnym aromatem żywność. Często jeszcze żywą, co potwierdza jej świeżość...


Dla smakoszy i amatorów egzotycznej kuchni, muszę uzupełnić to zdjęcie opisem dodatkowym - do walizki zapakujcie koniecznie jakieś dobre środki na biegunkę. Bo to wszystko smakuje jak najbardziej rewelacyjnie, przygotowane na ulicy, na świeżo, pyszne i pochłaniane na szybko niestety później może się trochę zemścić. Na szczęście wiem o tym nie z autopsji, a z przygód kolegów. Ostrzegam jednak lojalnie, w razie gdyby moda na Wietnam i Was dopadła.

Miasta Wietnamu nie należą do najpiękniejszych. Ale tak prawdę mówiąc ja nie jestem obiektywna w ocenie, ponieważ miast jako takich, nawet tych najpiękniejszych w Europie, z masą wartościowych zabytków, po prostu nie lubię. Dlatego nie bierzcie tej oceny pod uwagę. Obejrzyjcie parę poniższych zdjęć i może to Wam pozwoli wyrobić sobie własne zdanie w tej kwestii.




Ewentualnie zajrzyjcie na stronę www.abcwietnam.pl bo może zdjęcia też dobrałam tendencyjnie ;)

Jednakże jest również przepiękna strona Wietnamu. Warta zmęczenia miejskim smogiem, hałasem i smrodem. Warta, by dla niej pojechać w ogóle do Wietnamu.. Zatoka Halong. Myślę, że komentarze z mojej strony będą tutaj już zbędne:






Spędziliśmy w zatoce niecałe dwa dni, ale były to najmilsze dni z całej wycieczki. Wieczór i kolacja na statku. Nocowanie na statku. Rejs po zatoce. Coś niezwykłego.

Z akcentów bibliofilskich mogę w sumie załączyć tylko jedno zdjęcie. Znaleziona podczas oglądania małego, nadmorskiego Hoi An, czytelnia publiczna:


Tak poza tym albo nie trafiałam na księgarnie i biblioteki, albo Wietnamczycy jeszcze bardziej niż Polacy, nie mają czasu na czytanie. Aczkolwiek bardzo realne jest to pierwsze, bo w końcu co to jest dziesięć dni na zwiedzenie tak dużego kraju?

Na ostatnim zdjęciu - w końcu mały dowód, że byłam tam naprawdę. Co prawda, jak widać, nędznie udaję turystkę na leżaku, ale co tam, to był tak miły dzień, że można go uwiecznić. Tym bardziej, że właśnie czytałam Lalę. Przerwałam tylko do zdjęcia.


I tym plażowym akcentem zakończę temat Wietnamu. Nie powiem nic odkrywczego, gdy podsumuję tę wycieczkę prostym stwierdzeniem, że wszędzie dobrze, ale w domu n a j l e p i e j.
Czytaj więcej

sobota, 20 kwietnia 2013

Dziesięć dni tęsknoty

Bruno siedzi teraz obok mnie i wciska swoje wielkie cielsko w każdy zakamarek mojego ciała w jaki uda mu się dotrzeć. Pysk na kolanach (ciężko pisać), gdy odrywam rękę od niego od razu piszczy. Już wczoraj gdy weszłam do mieszkania rozpoczęła się manifestacja uczuć. Pestka jak zwykle skromnie, ale też wciskając się we mnie gdzie się da. Pan Kot dumnie, przypadkiem ocierający się o moje nogi. Walizka, wciąż pełna poszła w kąt i rzuciłam się witać sierściuchy. Marcin wrócił z pracy godzinę później i o tym powitaniu już skromnie przemilczę. W każdym razie, puenta z tej podróży, nieodmiennie, jest taka sama - najpiękniejsze są powroty.

Wylot 10 kwietnia był stresujący. Jak to jest bać się latać? To czuć zaciskającą się lodowatą obręcz, a w zasadzie dwie. Jedna dusi mnie na klatce piersiowej, druga w okolicach żołądka. Przeraża mnie każdy dźwięk i każde, w moim odczuciu, minimalne odchylenie od normy. Ze stresu siedzę skamieniała i ciężko mi cokolwiek przedsięwziąć. Próba czytania ponownie spełzła na niczym - litery zlewały mi się w koszmarnego kleksa. Na szczęście mój stres okazał się zbawienny gdy doszło do drugiego lotu. Przerażenie było tak wielkie że w końcu odcięło mnie od świadomości - przespałam huk startu i obudziłam się na godzinę przed lądowaniem. I tak przed naszymi oczami pojawił się Saigon.. Miasto ciągle w ruchu. Miasto pełne hałasu i przykrego zapachu. Dobra, bez dyplomacji - śmierdzące miasto.




W Saigonie spędziliśmy trzy dni. Jednego dnia mogliśmy spenetrować najsłynniejszy targ w Wietnamie - Ben Thanh Market, gdzie kupiłam parę pamiątek, głównie dla bliskich, walcząc z mdłościami podczas spacerów między straganami z jedzeniem (jakkolwiek smacznym, tak jednak.. zapachu nie mogłam znieść) i gdzie mogłam na chwilę oderwać się od grupy. Samodzielne zwiedzanie jest dla mnie zawsze dużo atrakcyjniejsze. Sam targ niestety przypominał stary wizerunek Stadionu Narodowego. Dużo miejsc z ubraniami (za grosze, naprawdę, kupiłam dwie tuniki z jedwabiu), bibelotami wszelkiego typu, biżuterią (moja tradycyjna pamiątka z takich wyjazdów to kolczyki, ale tym razem pozwoliłam sobie na złoto, które jest tam po prostu bardzo tanie - z RPA przywiozłam kolczyki ze słoniami, z Wietnamu z napisem oznaczającym "happiness" mającym oznaczać dla mnie pomyślność), oraz jedzeniem. Które dawało o sobie znać w każdym miejscu tego targu, silnym, przenikającym ubrania..zapachem. Dla mnie nieprzyjemnym do bólu.

W trakcie pobytu w Saigonie mieliśmy wycieczkę do Delty Mekongu. Rzeki, która jest niemalże ośrodkiem przemysłowym - fabryka cegieł, produkcja kokosowych wyrobów - od napoju po słodkie paski przypominające cukierki i inne tego typu miejsca znajdują się u jej brzegów.


A potem kolejna "męska" wycieczka, czyli oglądanie tuneli Cu Chi, miejsca gdzie podczas wojny Wietnamczycy wydrążyli tunele, w których ukrywali się przed Amerykanami. Spędzili tam prawie 17 lat.. W tunelach wąskich, klaustrofobicznych, które ze schronienia mogły bardzo szybko zamienić się w masowy grób po kolejnym bombardowaniu. Dla mnie mało przyjemna wycieczka. Dość przykra raczej..

Po męczarniach w smrodliwym Saigonie nareszcie trafił się dzień dla mnie - okupiony jednak najpierw stresem kolejnym lotem. Tym razem do Hoi An, gdzie spędziliśmy dosłownie jeden dzień nad morzem




 Nie muszę chyba dodawać, że bardzo mi się podobał ten dzień. Pogoda może nie była doskonała, ponieważ było wietrznie a słońce było schowane za chmurami, ale woda w morzu była ciepła. Jednak nie było możliwości za bardzo popływać - silne fale bawiły się mną jak marionetką i po pół godzinie prób zrezygnowałam. Za to później, na leżaku, niczym prawdziwa turystka, mogłam spędzić parę miłych chwil z Lalą Jacka Dehnela, która tak mnie wciągnęła, że później w pokoju, czytałam ją do późna w nocy, by z żalem skończyć lekturę. Rano zaś czekała mnie kolejna dawka stresu - lot do Ha Noi.. Które okazało się równie hałaśliwe jak Saigon.

Ciąg dalszy nastąpi...


Czytaj więcej

wtorek, 9 kwietnia 2013

Kierunek -> Wietnam...

Za oknem aura nadal lekko ponuro - zimowa. Ciągle jeszcze widać gdzieniegdzie zwały śniegu. Może już nie śnieży, może w końcu słońce nieśmiało się wychyla zza chmur, ale nadal, wygląda to ponuro i mało zachęcająco by wychylać nos zza ciepłego koca. Najchętniej człowiek by się w niego zawinął i tak już przezimował, z książką w łapce i w nadziei, że może jednak wiosna przyjdzie.. Przyjdzie? W takich okolicznościach wyjazd do ciepłego kraju, gdzie i słońce i ciepło, powinien być pozytywną perspektywą i przyjemną odmianą. W moim przypadku przyprawia mnie o stres, problemy z koncentracją, ze snem i cóż, nawet trudności z czymś, co jest moją życiową pasją i odskocznią od wszystkiego, czyli czytaniem. Innymi słowy, powoli zaczyna być tradycją, że kwiecień to słaby czytelniczo miesiąc, bo za bardzo, za bardzo boję się latać, za bardzo nie umiem się cieszyć podróżą, za bardzo przeżywam to w stanie skrajnego stresu.

W zeszłym roku wyjazd był do RPA, skąd udało mi się przywieźć trochę ciekawych fotografii..

Widok z Gór Stołowych

W tym roku padło na Wietnam..

Źródło zdjęcia

Dlaczego reaguję takim stresem? Oprócz tego, że boję się latać? Może, a w zasadzie przede wszystkim, dlatego, że to wyjazd służbowy, podczas którego spędzę dziesięć dni z moimi klientami, tęskniąc za Marcinem i martwiąc się jak sobie radzi sam z Potworami. Nie pytajcie gdzie pracuję, bo nie miejsce ma tu wpływ, a typ klienta jakim się opiekuję. A są to klienci zagraniczni, z którymi samo rozmawianie sprawia sporo trudności, gdy człowiek ciągle kuleje z językiem. W każdym razie ciągle wychwytuję u siebie błędy i ta świadomość ostro mnie blokuje, skoro od lat walczę z moją ogromną wadą - perfekcjonizmem..

Oczekiwana na miejscu pogoda (ponad trzydzieści stopni Celsjusza i duża wilgotność) też mnie nie cieszy. Gwałtowny przeskok temperatur, Malaron, z jego skutkami ubocznymi plus ta wilgotność powietrza, to dla mnie mało radosna przyszłość.

Z dwojga złego wolę jednak polską, szarą rzeczywistość z jej przedłużającą się zimą i kiepską pogodą. Ale cóż, jutro, czyli w środę, 10-ego kwietnia o 16:45 wylot. Powrót w piątek, 19-ego kwietnia. Do tego czasu Moja Pasieka zakurzy się mocno, ale cóż zrobić. Mam tylko nadzieję, że wraz z powrotem z tak ciepłego miejsca przywiozę nam tu prawdziwą, ciepłą wiosnę. No jakiś plus tej całej przygody musi być. Bo naprawdę, naprawdę staram się szukać plusów, cieszyć się, bo przecież sama pewnie nigdy nie wybrałabym się do Wietnamu, tak jak nigdy nie miałabym szansy zobaczyć skrawka afrykańskiej ziemi. Tylko jak zwalczyć ten stres, bezsenność, ból w karku i niski nastrój? Skoro nawet czytanie tak nie cieszy jak w normalnych okolicznościach?

Na czytnik, pożyczony od Marcina, bo sama nie posiadam, zostały wgrane przez niego samego zresztą, książki dla mnie na wyjazd. Dwie po angielsku (w tym tę którą Jodi Picoult napisała wspólnie z córką, Between the lines). Reszta to właściwie literatura polska. Mam słabość do literatury polskiej, a już szczególnie podczas wojaży za granicę. W zeszłym roku zabrałam również polskich autorów. Tym razem towarzyszyć mi będą:

*  Jacek Dehnel z Lalą
* Antonina Kozłowska z Trzema polówkami jabłka 
* Marian Mazur z Cybernetyką i charakterem (polecana przez naszego Andrew)
* Maria Nurowska z Drzwiami do piekła (próba dania autorce kolejnej szansy.. może tym razem spotkanie z jej prozą będzie udane?)

A oprócz tego kilka pozycji z klasyki literatury, może będzie okazja by nadrobić choć kilka zaległości? Choć, nauczona doświadczeniem poprzedniego wyjazdu, powinnam z góry założyć, że będzie podobnie, czyli, że wrócę z książkami, których nie udało mi się przeczytać. Podczas lotu do Kapsztadu umierałam ze strachu i jedyne na czym mogłam się skupić, to były filmy, które oglądałam jeden za drugim, nadrabiając zaległości za kilka wcześniejszych lat. A i to nie do końca odciągało mnie od paraliżującego strachu.. Cóż, może tym razem inaczej spędzę 14 godzin lotu.. Oby. Jednakże żeby uniknąć dźwigania, uznałam, że tym razem czytnik może być dużo praktyczniejszym wyborem.

I cóż..
Trzymajcie za mnie kciuki.. Byle dotrwać do powrotu, do którego zresztą, już odliczam dni.
A na razie.. trwa pakowanie i uzupełnianie listy. I zastanawianie się o czym tym razem zapomnę...

Czytaj więcej
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Autorzy

A.S.Byatt Adam Bahdaj Adriana Szymańska Agata Tuszyńska Agatha Christie Agnieszka Jucewicz Agnieszka Topornicka Agnieszka Wolny-Hamkało Alan Bradley Albert Camus Aldona Bognar Alice Hoffman Alice Munro Alice Walker Alona Kimchi Andrew Mayne; tajemnica Andrzej Dybczak Andrzej Markowski Andrzej Stasiuk Ann Patchett Anna Fryczkowska Anna Janko Anna Kamińska Anna Klejznerowicz Anne Applebaum Anne B. Ragde Anton Czechow Antoni Libera Asa Larsson Augusten Burroughs Ayad Akhtar Barbara Kosmowska Bob Woodward Boel Westin Borys Pasternak Bruno Schulz Carl Bernstein Carol Rifka Brunt Carolyn Jess- Cooke Charlotte Rogan Christopher Wilson Colette Dariusz Kortko David Nicholls Diane Chamberlain Dmitrij Bogosławski Dorota Masłowska Edgar Laurence Doctorow Eduardo Mendoza Egon Erwin Kisch Eleanor Catton Elif Shafak Elżbieta Cherezińska Emma Larkin Eshkol Nevo Ewa Formella Ewa Lach Francis Scott Fitzgerald Frank Herbert Franz Kafka Gabriel Garcia Marquez Gaja Grzegorzewska Greg Marinovich Grzegorz Sroczyński Guillaume Musso Gunnar Brandell Haruki Murakami Henry James Hermann Hesse Hiromi Kawakami Honore de Balzac Ignacy Karpowicz Igor Ostachowicz Ilona Maria Hilliges Ireneusz Iredyński Iris Murdoch Irvin Yalom Isaac Bashevis Singer Ivy Compton - Burnett Jacek Dehnel Jakub Ćwiek Jan Balabán Jan Miodek Jan Parandowski Jerome K. Jerome Jerzy Bralczyk Jerzy Krzysztoń Jerzy Pilch Jerzy Sosnowski Jerzy Stypułkowski Jerzy Szczygieł Joanna Bator Joanna Fabicka Joanna Jagiełło Joanna Marat Joanna Olczak - Ronikier Joanna Olech Joanna Sałyga Joanna Siedlecka Joanna Łańcucka Joanne K. Rowling Joao Silva Jodi Picoult John Flanagan John Green John Irving John R.R. Tolkien Jonathan Carroll Jonathan Safran Foer Joseph Conrad Joyce Carol Oates Judyta Watoła Juliusz Słowacki Jun'ichirō Tanizaki Karl Ove Knausgård Katarzyna Boni Katarzyna Grochola Katarzyna Michalak Katarzyna Pisarzewska Kawabata Yasunari Kazuo Ishiguro Kelle Hampton Ken Kesey Kornel Makuszyński Krystian Głuszko Kurt Vonnnegut Larry McMurtry Lars Saabye Christensen Lauren DeStefano Lauren Oliver Lew Tołstoj Lisa See Liza Klaussmann Maciej Wasielewski Maciej Wojtyszko Magda Szabo Magdalena Tulli Maggie O'Farrel Majgull Axelsson Marcin Michalski Marcin Szczygielski Marcin Wroński Marek Harny Marek Hłasko Maria Ulatowska Marika Cobbold Mariusz Szczygieł Mariusz Ziomecki Mark Haddon Marta Kisiel Mathias Malzieu Mats Strandberg Matthew Quick Małgorzata Gutowska - Adamczyk Małgorzata Musierowicz Małgorzata Niemczyńska Małgorzata Warda Melchior Wańkowicz Michaił Bułhakow Milan Kundera Mira Michałowska (Maria Zientarowa) Natalia Rolleczek Nicholas Evans Olga Tokarczuk Olgierd Świerzewski Oriana Fallaci Patti Smith Paulina Wilk Paullina Simons Pavol Rankov Pierre Lemaitre Piotr Adamczyk Rafał Kosik Richard Lourie Rosamund Lupton Roy Jacobsen Ryszard Kapuściński Sabina Czupryńska Sara Bergmark Elfgren Sarah Lotz Serhij Żadan Siergiej Łukjanienko Stanisław Dygat Stanisław Ignacy Witkiewicz Stanisław Lem Sue Monk Kidd Suzanne Collins Sylvia Plath Szczepan Twardoch Sławomir Mrożek Tadeusz Konwicki Terry Pratchett Tomasz Lem Tore Renberg Tove Jansson Trygve Gulbranssen Umberto Eco Vanessa Diffenbaugh Virginia C. Andrews Vladimir Nabokov Wiech William Shakespeare William Styron Wioletta Grzegorzewska Wit Szostak Witold Gombrowicz Wladimir Sorokin Wojciech Tochman Zofia Chądzyńska Zofia Lorentz Zofia Posmysz

Popularne posty

O mnie

Moje zdjęcie
Nie lubię kawy na wynos: zawsze się oparzę i obleję. Maniakalnie oglądam "Ranczo" i jeszcze "Brzydulę".Uwielbiam zimę. I wiosnę. I jesień. I deszcz. Lubię ludzi. Kocham zwierzęta. Czytam, więc wmawiam sobie, że myślę.