Zaczęło się, jak to banalnie bywa, we wczesnym dzieciństwie. Mieszkaliśmy w małym, sennym mazurskim miasteczku, w starym poniemieckim biurowcu, którego umownie przetransformowano na budynek mieszkalny. Innymi słowy dorobiono zamki do drzwi poszczególnych pokoi i zaczęto udawać, że to samodzielne mieszkania. Toaleta, luksus w tamtych czasach, była jedna na cały budynek i mieściła się na ostatnim, czyli drugim piętrze. Natomiast do piwnic, położonych głęboko, wiodły wąskie, ostro zwężające się w lewo, strome schody, na których zimą było najłatwiej o kontuzję, ba złamanie z powikłaniami, co spotkało jednego z naszych sąsiadów, przezywanego przez nas dzieciaków, Bocianem. Był wysoki, szczupły i miał ptasi, ostry nos. Czyhaliśmy pod jego drzwiami zaciekawieni co tam robi. Gdy kiedyś otworzył drzwi bez ostrzeżenia i wciągnął mnie do środka swojego mieszkania przeżyłam chwilę zgrozy. A on mnie poczęstował wtedy krążkami usmażonych na patelni ziemniaków. Były pyszne! Od tamtej pory już mu nie dokuczaliśmy, a ja przez chwilę nosiłam nad sobą aureolę chwały, tej, która wróciła żywa z jaskini lwa.
Piwnica nie była oświetlona, za każdym razem trzeba było brać ze sobą latarkę, inaczej ciemność pochłaniała każdego, komu udało się bez szwanku do niej zejść. W środku śmierdziało stęchlizną, małe, zabite okienka nie przepuszczały ani światła, ani powietrza. Ale właśnie tam urządziłam legowisko kotom. Skąd się to dokładnie we mnie wzięło to już nie wiem, ale kochałam wszelkie żyjące stworzenia. Dokarmiałam koty, ale i myszy i szczury także, bo nie rozumiałam jeszcze za bardzo, że skupione razem w piwnicznej czeluści są sobie nawzajem śmiertelnymi wrogami. Wynosiłam w tajemnicy pułapki na myszy. A pewnego dnia przyniosłam Tacie umierającą małą myszkę, by ją uratował. W mojej pięcioletniej jaźni pierwszy raz otworzyła się wtedy przestrzeń na słabości mojego rodziciela.
Koty i myszy rozpoczęły wędrówkę zwierząt przez moje życie. Gdy miałam 6 lat dziadek sprowadził do domu śliczną sunię, rasy wielorakiej, której poprzedni właściciele niestety zmarli, a którą nazwano Lalką. I to Lalka była przyczyną ogromnego nieporozumienia, gdy podczas szkolnej pauzy, z wypiekami na policzkach, oznajmiłam klasowemu koleżeństwu, że nasza Lalka właśnie urodziła sześć cudnych, pyzatych szczeniąt. Dzieci patrzyły się na mnie jak na pierwszorzędną dziwaczkę i jedno odważyło się dopytać: "twoja zabawka ma szczeniaki?" I tu pierwszy raz w życiu zrozumiałam, że można używać tego samego słowa w bardzo wielu znaczeniach.
Szczenięta Lalki były zawsze, nie wiedzieć czemu, pyzate i różnej maści. Łaciate, popielate, jasnobrązowe, szare. Jednolite i kolorowe. I zawsze psotne. Gdy nadchodził moment, że były już za duże, by je nadal trzymać, szczeniaki były rozdawane wszystkim znajomym, rodzinie, a nawet przypadkowym osobom. Pamiętam, jak siedziałam na ganeczku przed klatką schodową do mieszkania dziadków i nawoływałam, niczym Ida Sierpniowa, gdy próbowała sprzedawać swoje gipsowe serduszka na jeżyckim rynku, "komu szczeniaka, komu, bo idę do domu!" trzymając pyzatą kulkę w ramionach. Gdy jakiś przechodzeń się zgłaszał dostawał podstawowy zestaw pytań. "Czy lubisz dzieci? Czy masz dzieci? Jak nie masz to po co ci pies?" Jeden pan powiedział, że owszem, nie ma, ale jego malutka żona (a potem jak czytałam
Maleńką panią wielkiego domu przypomniałam sobie te słowa) właśnie jest w ciąży i za parę miesięcy ma mu urodzić ślicznego dzidziusia. I on chce by dzidziuś wychowywał się z pieskiem. I pamiętam potem jak szli z wózkiem, a pyzata kulka, już nie pyzata a całkiem smukła z przyjemnym pyszczkiem, podążała za nimi. A pan słał mi szeroki uśmiech. To były najpiękniejsze dni, te z Lalką, szczeniakiem, kotami i innym przychówkiem, jaki tylko udało mi się wokół siebie zebrać.
Toteż chyba nikogo nie powinno dziwić, że w związku z tym, posiadanie zwierzaka w domu było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Jednak w marcu 2003 roku, gdy jeszcze studiowałam moją ukochaną filologię polską, gdy sama nie miałam swojego kawałka podłogi, a książki przenoszone z jednej stancji na drugą, przeżywały swoje najcięższe chwile, posiadanie własnego czworonoga było raczej w planach na dość odległą przyszłość. Pestka postanowiła wtedy inaczej. Zanim jeszcze Wojciech Malajkat udzielił głosu Kotowi w Butach w popularnej bajce ze Shrekiem w tytule, Pestka miała opanowane do perfekcji owo słynne spojrzenie Kota, które potrafiło złamać nawet najbardziej zatwardziałe serca. Palec przeznaczenia powiódł mnie wtedy w rodzinne strony, gdzie miałam spędzić parę dni i wrócić do uczelnianych obowiązków. Gdy wychodziłam z mieszkania Babci Pestka, wtedy jeszcze bezimienna, już czekała na klatce schodowej. Prawdopodobnie sprowadziła ją tam dzieciarnia podwórkowa, w czym niewątpliwie brała również udział moja najmłodsza siostrzyczka, wówczas ledwie 11-letnia. Spojrzałam w dół, na ten czarny, mizerny tłumoczek. Pestka podeszła. Ciężko osunęła mi się na stopy. I spojrzała. "Albo mnie weźmiesz.. Albo tu umrę." Więc co mogłam zrobić innego?
 |
Pestka w dwa lata po pojawieniu się w naszym życiu |
Początki były trudne. Marcin się zdenerwował, choć wtedy jeszcze nie mieszkaliśmy razem, ale mieliśmy wkrótce to zrobić. Moje współlokatorki również, bo nie było mowy o czymś takim. A tu pies. Gdzie tam pies! Wyglądała jak nieboskie stworzenie, nie szczekała, nie piszczała, nic. Leżała bezwolna, ze smutnym pyskiem (niech mi ktoś powie, że psy nie mają mimiki.. ). Biegałam do weterynarza, bo była chora. Zastrzyki codziennie, bo zapalenie pęcherza, bo jakiś wirus, bo wreszcie sporo ran na skórze, ukrywających się pod sierścią. Gdy po dwóch miesiącach Pestka zjeżyła sierść i wydała z siebie głos, piękny, dumny szczek psiego honoru, uwłaczanego właśnie przez innego przechodzącego obok drzwi mieszkania psa, mieliśmy ochotę świętować. Wtedy już Pestkę kochali wszyscy - i Marcin i dziewczyny i nawet moja sceptycznie podchodząca do tematu Babcia. Która zresztą jest autorką imienia naszej suni. "O rany, coś ty tu za ogryzioną pestkę przyniosła?!" krzyknęła Babcia, gdy wniosłam Pestkę do jej mieszkania. I tak od pierwszej chwili Pestka, była Pestką.
Gdy w 2004 roku przeniosłyśmy się z Pestką do stolicy obie przeżywałyśmy małą traumę. Nasza malutka sunia od zawsze wyrażała głośno protest na podróżowanie autobusami, czy pociągami. A tu autobus, potem kolejny, a tu tramwaj, huk, hałas i ten tłum. Było jasne jak słońce, że Pestka nie lubi Warszawy (choć Marcin twierdzi, że dlatego, że ja jej nie lubiłam). Dorosłość dopadła nas wtedy ostatecznie. Wspólne zamieszkanie, pierwsze obowiązki w pracy, konieczność samodzielnego utrzymywania się już bez wsparcia z żadnej strony (bo cóż, pokończyły się stypendia, a renta po Tacie przeszła na młodsze rodzeństwo), a co za tym idzie, konieczność zostawiania Pestki samej w domu. Długo się więc nie zastanawialiśmy nad rozwiązaniem problemu. Pestka to uczuciowy zwierzak, kocha obecność. Dlatego już we wrześniu 2004 pojawił się Pan Kot. I wejście miał doprawdy, mocne.
 |
Pan Kot w październiku 2004 |
Pan Kot nie polubił Pestki. Po domu więc miotała się wściekła kula sierści i pazurów, której nie mogliśmy w żaden sposób uspokoić, ani powstrzymać przed atakowaniem biedniej, niewinnej Pestki. To były ciężkie tygodnie. Wynajmowaliśmy naprawdę małe mieszkanko na Pradze, gdzie okna kuchni i łazienki wychodziły na tzw. galerię, a okna pokoików na betonowy parking. Mieszkanie tak małe, że dwie osoby w kuchni, to był już tłum, a do łazienki można było wchodzić tylko pojedynczo (poranne mycie zębów we dwójkę było więc istną przygodą). Toteż gdy ta chodząca kocia furia zaczęła szaleć po mieszkaniu, nie było miejsca by gdzieś uciec, schować się. Zarządzaliśmy wtedy przymusową separację. Pan Kot w małym pokoju, Pestka w dużym. Do momentu, gdy pewnego dnia Pan Kot nie wyszedł z pokoju, podbiegając rączo do Pestki i nagle ostentacyjnie się o nią ocierając. Od tamtej pory dla Pana Kota istnieje tylko Pestka. Nas ma w głębokim poważaniu.
 |
Pestka i Pan Kot, czerwiec 2008 |
A zatem mieliśmy już Pestkę i Pana Kota. W zasadzie nasze życie zostało podporządkowane tej dwójce. Nie pojedziemy już w żadne miejsce gdzie nie można mieć ze sobą psa, a więc przed każdym wyjazdem siedzieliśmy z telefonem w dłoniach, obdzwaniając każde miejsca i skreślając je z listy. Pana Kota na czas podróży oddawaliśmy do mojej przyjaciółki, ale i to wkrótce zaczęło się zmieniać, bo ewidentnie Pan Kot nie lubił być bez nas, choć podróżować też nienawidził. Nie potrafię nawet oddać tych czterech godzin, spędzonych w autobusie, w drodze do mojego rodzinnego miasteczka, gdzie mieliśmy spędzić kilka dni, a Pan Kot zawodził, jakby go ze skóry odzierano. Nie pomagało nic, ani to, że trzymałam go na kolanach i próbowałam uspokoić, ani chodzenie po innych pasażerach. Nie tylko Pan Kot zresztą to uprawiał. Nie zapomnę swojego zdumienia gdy pewnego razu, Pestka cichutko, grzecznie, wdrapała się na kolana pani siedzącej zaraz za nami...A pani się na mnie spojrzała, uśmiechnęła i stwierdziła "no skoro jej tu dobrze".. I tak Pestka dojechała na obcych kolanach do naszego celu podróży. A potem bez żenady opuściła swoje legowisko, nie posyłając pani nawet pożegnalnego spojrzenia, by razem z nami opuścić autobus.
Gdy w 2009 roku naszym życiem zaczęło rządzić szaleństwo pt. "kupujemy mieszkanie" (każdy kto przechodził przez procedurę brania kredytu hipotecznego wie o czym mówię..), i gdy w końcu udało się nam przeprowadzić na nareszcie własny kawałek podłogi, gdy po rozpakowaniu wszystkich rzeczy okazało się, że tym razem nic się nie zbiło, nic nie zginęło i nie zostało zniszczone, myślałam, że najgorsze za nami. Najgorsze jednak było przed nami, bo oto z Krakowa Marcin przywiózł Bruna..
 |
Pestka w trakcie rekonwalescencji po ataku wrednego psa, a Bruneczek od początku pokazuje swoją naturę.. |
Jeśli tajfun Mongolia, jaki rządził życiem Kaśki (jeśli ktoś nie wie o czym mowa odsyłam do
Rokisia Joanny Papuzińskiej) wywrócił jej dotychczasową codzienność do góry nogami, to nasz tajfun przewartościował wszystkie nasze twierdzenia na temat psów i życia z nimi. Przyzwyczajeni i rozpieszczani wręcz spokojną Pestką nie mogliśmy zrozumieć, że taki maluch może:
- demolować mieszkanie
- niszczyć meble
- szantażować emocjonalnie gdy trzeba było go zostawić samego, a w odwecie nawet zjadać moją komórkę
- zjadać buty i inne nierozsądnie zostawione na wierzchu przedmioty
- przez co często też lądować na ostrym psim dyżurze
..
Teraz jest nadal najbardziej absorbującym Potworem w domu.. Nadal potrafi zjeść nie to co trzeba i nadal zmusza nas do częstych wizyt u weterynarza. Pestka jest teraz dużo od niego mniejsza, a jedynym postrachem Bruna jest.. Pan Kot. Ale to do Pestki się klei najbardziej. No, zaraz po Marcinie.
 |
Bruno monitoruje Marcina wpisy na fb ;) |
I czy uwierzycie mi, że to wszystko co teraz napisałam, ta powódź wspomnień związanych z Potworami, to przez
Flush'a Virginii Woolf?